Stefan Wilkanowicz

 

Jeśli dobrze pamiętam, poznałem Jerzego Turowicza jeszcze w czasach pierwszego „Tygodnika Powszechnego”, czyli tego z lat 1945–1953, w lubelskim mieszkaniu prof. Przemysława Mroczkowskiego – to była „melina” dla paru osób, które przyjeżdżały z Krakowa na KUL, i tam właśnie mogły się zatrzymać. Jacek Woźniakowski przyjeżdżał na uniwersytet z wykładami, ja studiowałem, Turowicz czasami się pojawiał. U prof. Mroczkowskiego można było spotkać się towarzysko, naukowo, opozycyjnie – rozmaicie.

Niewątpliwie formowały mnie wówczas dwa środowiska: „Tygodnik Powszechny” i Laski, dokąd zacząłem jeździć na rekolekcje jako młody człowiek. Duch Lasek był zresztą wyczuwalny także w „TP”, o czym przekonałem się nie tylko jako czytelnik, ale i jako redaktor, gdy w 1957 roku rozpocząłem pracę w „Tygodniku Powszechnym”.

Moje redaktorstwo wymyślił Jacek Woźniakowski. Zdecydowałem się skorzystać z propozycji właściwie bez wahania, choć przed studiami filozoficznymi ukończyłem politechnikę i zajmowałem się budownictwem, a interesowałem samochodami. Takie wykształcenie dało mi większą ścisłość organizacyjną, rozbudziło też zainteresowania społeczne. Przejście na stronę humanistyki traktowałem więc nie jako „zdradę” poprzednich zainteresowań, ale ich rozszerzenie.

***

Turowicz był specyficznym typem szefa – z własną, bardzo mocno ukształtowaną wizją świata, kultury, Kościoła, katolicyzmu. Katolicyzmu otwartego na innych, dialogicznego. Takie myślenie to najcenniejsza rzecz, jakiej mogłem się od Jerzego nauczyć, a u niego było ono widoczne cały czas: i w tym, co pisał, i w tym, co drukował w piśmie. Trzeba bowiem wyraźnie podkreślić: wiedza, myślenie i osobowość Jerzego górowały – on narzucał ton pismu. Może dlatego nie musiał nim kierować, całe przedsięwzięcie rozwijało się niejako naturalnie – jego „dyszel w głowie” wiele spraw czynił dla innych oczywistymi. Poza tym Jerzy miał taki autorytet, że nie musiał wydawać poleceń. Co nie zmienia faktu, że organizacja pracy w redakcji „Tygodnika” była czasami mocno dyskusyjna, przez co jeśli ktoś chciał coś robić, to robił, a jeśli nie, nikt go nie zmuszał.

Redaktorzy mieli więc różne metody pracy i każdy był na swój sposób okazem. Choćby taki Jacek Susuł. Zaproponował, że będzie przeprowadzał wywiady z biskupami – pomysł przyjęto. Jacek wyjeżdżał, rozmawiał z hierarchą o różnych sprawach, wracał do Krakowa, po czym nic się nie działo przez dłuższy czas. Zaczynamy pytać: co z tym wywiadem? Jak już go odpowiednio długo męczyliśmy o tę rozmowę, siadał i pisał (rozmowy nie były nagrywane!). Dzisiaj podejrzewam, że Jacek chyba czekał aż biskup zapomni o czym mówił i on mu tę rozmowę pisał. Rozmówcy autoryzowali je bez zająknienia i byli szczęśliwi, widząc, jak mądrymi i głębokimi osobami się okazali.

Kisiel był krotochwilny, ale i pamiętliwy. Wszyscy go lubili za felietony, ale nie jestem pewien, czy Kisiel z kimkolwiek z „Tygodnika” naprawdę się przyjaźnił. Kiedyś nawet z nim polemizowałem, gdy Kisiel napisał felieton, w którym się mizdrzył i ustawiał na heretyka[1]. Wyśmiałem go trochę, że udaje heretyka, a tak naprawdę jest chyba inaczej. W odpowiedzi przez dłuższy czas udawał, że mnie nie widzi.

Przy całej admiracji, jaką Kisiel cieszył się w „Tygodniku”, nie był on mózgiem środowiska. Różnice między Kisielem a resztą redakcji były bowiem zbyt duże. Jak bardzo różnił się on z „Tygodnikiem” choćby w spojrzeniu na Sobór Watykański II! Kisiel był traktowany raczej jako interesujący publicysta czy facecjonista, ale żeby on miał nadawać ton środowisku to mowy nie ma. Mózgiem politycznym byli (zbiorowo): Antoni Gołubiew, Stanisław Stomma (nie raz krytykowany), Turowicz, Woźniakowski.

Byliśmy różnorodni, ale każdy znajdował sobie niszę, w której chętnie i bez trudu się realizował, choćby Tadeusz Żychiewicz – bynajmniej nie entuzjasta Soboru, a jednak stał się prawie że naczelnym kaznodzieją „Tygodnika”; Jerzy Kołątaj – przesadny organizator w dość spontanicznie prowadzonym piśmie. Naprawdę różnorodna menażeria, więc trudno, by nie zdarzały się w redakcji konflikty, ale mimo wszystko łączyło nas coś bardzo specyficznego – zasadnicza postawa wobec katolicyzmu czy chrześcijaństwa, którą w skrócie można byłoby ująć: być wiernym ortodoksji, zachowując postawę otwarcia i dialogu. Kwestia wiary i niewiary nie była przedmiotem dyskusji – to było oczywiste, że dla każdego to ważna sfera życia. Nawet dla zaprzyjaźnionego z „Tygodnikiem” Jana Józefa Szczepańskiego czy Kisielewskiego, którzy pewnym osobom mogli się wydawać niedowiarkami.

Co do konfliktów… Zdarzało mi się, że nie wytrzymywałem nerwowo sytuacji, kiedy każdy robi co chce, a popełnia czasami głupstwa. Kiedyś opublikowano w „Tygodniku” tekst na temat, na którym naprawdę dobrze się znałem, a autor wcale, tyle że nie przyszło mu do głowy, by mi artykuł pokazać. Tekst był bardzo niekompetentny. Zabrałem głos w tej sprawie na zebraniu, a nawet napisałem list do Turowicza, w którym użyłem w stosunku do redakcji słów wulgarnych. Trochę się na mnie niektórzy po tym liście poobrażali, ale naprawdę trudno było ten tekst inaczej potraktować[2].

Jerzy niewątpliwie mi imponował, ale najbliżej – między innymi z powodu czystej sympatii – było mi do Antoniego Gołubiewa. Nie wypierał się działalności publicystyczno-redaktorskiej, choć najważniejsze było dla niego pisarstwo i z tego powodu ostatecznie wycofał się z bieżącego życia redakcyjnego. Z Gołubiewem, autorem ważnego dla mnie tekstu „Katolickość Conrada”[3], łączyła mnie lektura i fascynacja tym pisarzem. Natomiast ten esej stał się dla mnie punktem wyjścia do sformułowania założeń czegoś, co nazywam wiarą podstawową – wiarą w sens świata i istnienie dobroci. Kiedy ktoś się za tym opowiada, uważam że jest człowiekiem wierzącym, a jak praktykuje swoją wiarę – tak albo tak, albo jeszcze inaczej – to już nie ma znaczenia. Moja bliskość z Gołubiewem brała się też z cech jego osobowości – to był człowiek, który niesłychanie łatwo wchodził w dialog, głęboko angażował się w drugiego, wsłuchiwał się w to, co ten miał do powiedzenia. To właśnie było dla mnie takie sympatyczne i bardzo kształcące.

Nieprzypadkowo właśnie na Jaskółczej u Gołubiewów odbywały się środowiskowe narady programowe. Przy okazji wspomnę, że naradzaliśmy się też w salonie Zofii Starowieyskiej-Morstinowej przy placu Jabłonowskich, później Sikorskiego (przynajmniej w pierwszym okresie odrodzonego „Tygodnika”), w mieszkaniu ks. Andrzeja Bardeckiego u sióstr sercanek przy Garncarskiej, u Mai i Jacka Woźniakowskich przy Wyspiańskiego, gdy dyskusji wymagały jakieś sprawy bieżące, dotyczące polityki czy Kościoła (np. środowiskowe przygotowania do spotkań w Ożarowie we dworze pani Anieli Urbanowiczowej, wybór kandydatów na posłów, spotkania z prymasem, zebrania Frontu Jedności Narodu, działalność koła posłów Znak).

Z kolei w prawie każdą niedzielę po mszy w Kolegiacie św. Anny o dwunastej odbywała się tzw. kawa liturgiczna – w większym gronie (kto akurat był na mszy, a po niej nie miał nic pilnego do roboty) szliśmy do jakiejś kawiarni i rozmawialiśmy o „sytuacji”, nie tylko w środowisku.

***

W Ożarowie spotykali się przedstawiciele Klubów Inteligencji Katolickiej i redakcji: „Tygodnika”, „Znaku”, „Więzi”. Dopraszano też osoby spoza tych ciał. Dyskutowano o sposobach ułożenia kontaktów z władzą, granicach kompromisu, roli opozycji, sytuacji pism – wszystko się kłębiło, proszę mi wierzyć. Szczegółów już dzisiaj nie pamiętam. Szereg spotkań poświęciliśmy rozłamowi w środowisku, jaki rysował się od połowy lat 60., a znalazł finał w 1976 roku, kiedy po wprowadzeniu poprawki do konstytucji PRL o przywódczej roli PZPR i sojuszu z ZSRR, Janusz Zabłocki, popierając tę decyzję władz, wystąpił z większą grupą działaczy z warszawskiego KIK-u, by założyć nowe koło posłów Znak i Polski Klub Inteligencji Katolickiej. Prawowity KIK, jak wiadomo, poparł decyzję Stanisława Stommy, który jako jedyny poseł wstrzymał się wówczas od głosowania.

Stach dał wyraz non possumus, choć przez wszystkie lata posłowania popierał dialog z władzami. Uważał, że dopóki nie grozi to sprzeniewierzeniem własnego honoru i środowiska, należy rozmawiać, pracować dla dobra wszystkich, wprowadzać w struktury władzy inne myślenie i styl postępowania. Cezurą na pewno był rok 1968. Po tym, co się działo w Sejmie, większość była przekonana, że nie należy wystawiać już kandydatów na posłów. Sprzeciwił się takiemu stanowisku prymas Wyszyński, który uważał, że dopóki jest to możliwe, należy mieć w Sejmie reprezentację.

Mimo to, ustawicznie dyskutowaliśmy, czy nie czas na wycofanie się środowiska z działalności politycznej. Sprawa zapisu w konstytucji postawiła sprawę na ostrzu noża. Trzeba jednak przypomnieć i to, że nawet po tej irredencie ludzie wciąż utrzymywali ze sobą kontakty – nie przypominam sobie przejawów jakiegoś ostracyzmu towarzyskiego. Tyle że nie działaliśmy już razem jako reprezentacja środowiska, bo Zabłocki czy Konstanty Łubieński poszli inną drogą.

***

Spotkania z prymasem odbywały się raz na kilka miesięcy. Bywał on krytyczny wobec naszych poczynań, ale spotkania były serdeczne. Na pewno był bardziej od nas narodowy, bał się nadmiernego otwarcia, często używał dyskredytującego słowa „nowinkarstwo”. Z racji sytuacji politycznej był hiperostrożny w realizacji wskazań Soboru Watykańskiego II. Obawiał się, że zmiany w Kościele zostaną wykorzystywane przeciwko instytucji i wierzącym.

Kiedy w tamtym czasie napisałem tekst w „Tygodniku Powszechnym” o krytyce Kościoła wychodzącej z różnych środowisk, którą należy brać pod uwagę, prymas zareagował negatywnie nie względu na to, co napisałem, ale że w ogóle zająłem się problemem krytyki Kościoła. Po tym wydarzeniu, na jakiś czas, zmienił stosunek do mnie, zaczął nawet zwracać się do mnie per „panie redaktorze”, choć wcześniej mówił mi po imieniu.

Inna atmosfera panowała podczas kolacji w krakowskiej kurii u kard. Karola Wojtyły. Spotkania były sympatyczne i swobodne – taka kolacja robocza z redakcjami „Tygodnika” i „Znaku”, podczas której gadaliśmy o wszystkim, co nam leżało na wątrobie. W swobodzie wypowiedzi celował Żychiewicz. Na ogół Wojtyła nic nie mówił, tylko słuchał wypowiedzi redaktorów, czasami czytał listy bądź przeglądał kurialne papiery. To trwało parę godzin. Zabierał głos dopiero po kolacji, by podsumować rozmowy. Robił to świetnie! Pamiętał wszystkie istotne kwestie, znakomicie puentował. Podzielność uwagi była u kard. Wojtyły rzeczywiście niezwykła.

***

Ogłaszałem w „Tygodniku”, podobnie jak Spodek, ankiety, uważając ten rodzaj „Tygodnikowej” publicystyki za bardzo ważny. Między innymi przed rozpoczęciem obrad Soboru Watykańskiego II w 1962 roku ogłosiliśmy ankietę: „Czego oczekujesz po Soborze? Jakich reform pragniesz w Kościele?”. Szczegółów już nie pamiętam, jedynie wrażenie, że ludzie nie mieli wyobrażenia, co to może być. Czytelnicy spodziewali się zmian w liturgii, większego otwarcia w stosunkach wewnątrz Kościoła, między hierarchią a świeckimi.

Później, już w trakcie Soboru, ogłosiliśmy tę ankietę kolejny raz, ale odpowiedający mało pisali o Kościele jako instytucji, więcej miejsca poświęcali własnemu nawróceniu. Czytałem wzruszające opisy indywidualnych przeżyć Soboru, ale rzadko trafiała się odpowiedż na pytanie, jak Kościół ma po Soborze funkcjonować. Takie rozważania widać czytelników przerastały i pamiętam, że nas ta ankieta wtedy rozczarowała. A jeszcze później, gdy Sobór nabrał rozpędu, że rzeczywistość wszystkich nas zaskoczyła, również niektórych hierarchów katolickich.

Innym razem ogłosiłem ankietę na temat pracy. Wyniki były katastrofalne: większość respondentów była z wykonywanej pracy niezadowolona, sporo uważało ją za niepotrzebną, a nawet szkodliwą. Doszukałem się wówczas dziesięciu cech dobrej pracy; system socjalistyczny niszczył wszystkie, z czego wynikało, że wcześniej czy później musi upaść. Nikła to była pociecha, bo nie wiedziałem, kiedy do tego dojdzie, ale wiedziałem już, że gospodarka PRL-u to ślepa uliczka.

***

Nie przypominam sobie jakichś zasadniczych rozmów z Turowiczem. Może dlatego, że, ogólnie biorąc, myślałem tak samo jak on. Byłem blisko jego wizji najważniejszych spraw i jego sądów. Różnice zdarzały się rzadko, nie były dużego kalibru, np. na samym początku mojej pracy w „Tygodniku” napisałem artykuł – głos w dyskusji – i przedstawiłem go Turowiczowi. „Tekst dobry, ale drukowany nie będzie, bo już na ten temat sporo żeśmy się opublikowali” – usłyszałem. Jakoś z tego powodu nie rozpaczałem, nie należę zresztą do ludzi, którzy by się od razu z takiego powodu obrażali czy awanturowali.

Wyjeżdżaliśmy razem zagranicę, ale, niestety, nic z tych podróży nie zostało mi w pamięci.

W sytuacjach trudnych Jerzy niewątpliwie cierpiał, ale jednocześnie stał stanowczo przy swojej opinii, nie zauważyłem u niego żadnych wahnięć. Widziałem, że bardzo przeżył i sposób odwołania ks. Andrzeja Bardeckiego w 1991 roku i list papieża z 1995 roku. Niełaska, w jaką popadł „Tygodnik” na początku lat 90. u sporej części kościelnej hierarchii, mogła wynikać z tego, że przez kilkadziesiąt wcześniejszych lat nie można było mówić i pisać wszystkiego. Teraz wreszcie każdy mówił to, co myśli, także biskupi. Poza tym, niektórzy hierarchowie i księża mieli nastawienie, by bronić pozycji Kościoła za wszelką cenę, gdy zaczęto dyskutować np. o miejscu Kościoła w demokratycznym społeczeństwie. Siłą rzeczy „Tygodnikowe” dyskusje czy pytania były odbierane przez część Kościoła, przede wszystkim hierarchicznego, jako ryzykowne eksperymenty.

Na początku lat 90. także samo środowisko się podzieliło. Nie tylko w tym sensie, że w 1993 roku powstały dwie spółki: Tygodnik Powszechny i Znak. Podział firmy na dwie spółki – biorąc pod uwagę zmienioną sytuację rynkową (za jej sprawą sytuacja finansowa wydawnictwa Znak była zła, nakład „Tygodnika” systematycznie spadał) – wydawał się dobrym pomysłem. Nikt jednak w 1993 roku nie zdawał sobie sprawy, że środowisko podzieli się aż tak głęboko i powstaną dwie firmy, istniejące właściwie obok siebie. Stało się tak dlatego, że w środowisku pojawiły się podziały: różnice poglądów – przede wszystkim politycznych – między redaktorami były daleko idące, do tego dołożyły się różnice temperamentów między ludźmi i odmienne koncepcje, co do dalszych losów pisma i wydawnictwa. Trudno było zachować jedność, tym bardziej że podziały nie dotyczyły starej gwardii, ale młodszego pokolenia redaktorów. Nie ma co ukrywać, że w eksponowaniu własnego zdania i uporze, z jakim się wówczas zetknąłem u osób dobrze mi przecież znanych, było trochę warcholstwa i sobiepaństwa, jakie odrodziło się w czasach postkomunistycznych.

***

Nie mam, niestety, żadnych wspomnień z domu na Lenartowicza, poza jednym wrażeniem – było przyjemnie. Zawsze. Coś się jadło, piło, żartowało… Pani Anna potrafiła zaskoczyć wszystkich redakcyjnych mędrców, przedstawiając wyraźny pogląd na jakąś sprawę.

Moja żona, Teresa Trân Thi Lài, mieszkała na Lenartowicza po przyjeździe z Wietnamu i Francji do Polski, tuż przed naszym ślubem, latem 1964 roku[4]. Ponieważ Teresa była cudzoziemką, załatwianie formalności, które pozwoliłyby nam się pobrać, trwały długo i wtedy właśnie dom pani Anny i Jerzego przytulił ją na kilka tygodni. Równocześnie moja przyszła żona zadomowiła się na Nowym Kleparzu, gdzie chodziła na zakupy. Nie znała jeszcze języka polskiego, więc porozumiewała się na migi, ale mimo to została tam bardzo serdecznie przyjęta.

Jerzy Turowicz był zresztą pierwszą osobą ze środowiska „Tygodnika”, która poznała Teresę nim jeszcze zostaliśmy małżeństwem; spotkał ją na Filipinach podczas kongresu Międzynarodowej Federacji Intelektualistów Katolickich „Pax Romana”, który trwał w Manili od końca grudnia 1959 roku do początku stycznia 1960 roku (znaliśmy się już wówczas z Teresą od dwóch lat). Oboje w nim uczestniczyli.

W ostatnich latach życia Jerzego rzadko się z nim widywałem. Nie było okazji, spotkań, trochę oddaliśmy się od siebie, choć cały czas mieszkaliśmy blisko: ja przy alei Słowackiego, Turowicz przy Lenartowicza.

Kraków, 19 lutego 2010 r.

STEFAN WILKANOWICZ (ur. 3 stycznia 1924 roku w Warszawie – zm. 9 lipca 2022 roku w Krakowie) z wykształcenia był inżynierem mechanikiem i filozofem (temat pracy magisterskiej, obronionej na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim: Emancypacja klasy robotniczej według poglądów Emmanuela Mouniera). Współzakładał Kluby Inteligencji Katolickiej w Warszawie i w Krakowie. Od 1957 roku pracował w „Tygodniku Powszechnym” i w „Znaku”. W latach 1978–1994 był redaktorem naczelnym miesięcznika „Znak”.

W latach 1972–1979 uczestniczył w obradach Duszpasterskiego Synodu Archidiecezji Krakowskiej, od 1977 do 1988 był członkiem Papieskiej Rady ds. Świeckich. Był też między innymi członkiem Krajowej Rady Katolików Świeckich, wiceprzewodniczącym Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej, przewodniczącym Rady Międzynarodowego Centrum Edukacji o Auschwitz i Holokauście, prezesem Fundacji Kultury Chrześcijańskiej „Znak”, współtworzył Klub Chrześcijan i Żydów „Przymierze”.

Ceniony publicysta, autor preambuły do polskiej Konstytucji z 1997 roku. Wydał m.in. Dlaczego i jak wierzę (Znak, Kraków 1969, I wyd.), Chrześcijanin (wywiad-rzeka Tomasza Ponikły, Znak, Kraków 2009). Jego osobie poświęcona jest książka przygotowana pod red. Janusza Poniewierskiego Pamięć przyszłości. Stefanowi Wilkanowiczowi na początek dziewiątej dekady (Znak, Kraków 2005).

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego

[1]        Stefan Wilkanowicz Heretyk mniemany, czyli stos z czerwoną żarówką, „Tygodnik Powszechny” nr 19, 10 maja 1959, s. 1, 3.

[2]        List znajduje się w Archiwum Jerzego Turowicza, w Bibliotece Narodowej.

[3]        Antoni Gołubiew, Katolickość Conrada, „Znak” nr 6, wrzesień–październik 1948, s. 483–511.

[4]        Patrz też: Teresa Trân Thi Lài-Wilkanowicz, Z Wietnamu do Polski. Opowieść córki mandaryna, Znak, Kraków 2004; Marzena Wilkanowicz, Lan, czyli orchidea. Niemożliwe miłości, modowe wybiegi i sztuka życia, Znak, Kraków 2012.