Annę i Jerzego Turowiczów poznałam na początku lat 80. w Piwnicy pod Baranami, z którą byłam wówczas związana (jestem malarką i w Piwnicy przygotowywałam scenografię). Pani Anna przychodziła z rzadka na występy, pan Jerzy – często i był traktowany jak nieformalna gwiazda. Gdy wchodził, wstrzymywało się oddech: przyszedł zacny gość. Zabiegało się o jego uwagę, fetowało obecność, a Piotr Skrzynecki zawsze witał go osobiście; na każdym kroku okazywał, jak wiele ma szacunku dla jego wiedzy, erudycji, gustu.
Było to zadziwiające, bo Jerzy był bardzo cichym człowiekiem: nie proszony, nie pociągnięty za język nigdy nie zabierał głosu. Był milczącą osobą, wręcz wycofaną, ale potrafił słuchać w sposób niemal czynny, pełen empatii i niekłamanej sympatii do drugiego człowieka. Mój ówczesny mąż, Zbigniew, i ja byliśmy w latach 80. smarkaczami, którzy wkraczali w życie i na pewno nie mieliśmy nic ciekawego do powiedzenia, a jednak zawsze byliśmy tak wysłuchani, jak byśmy byli ważni i mądrzy.
***
W 1984 roku przeprowadziliśmy się z mężem na Lenartowicza 3 i pewnego dniach spotkaliśmy na schodach… panią Annę i pana Jerzego. Okazało się, że zostaliśmy sąsiadami: Turowiczowie mieszkali na trzecim piętrze od frontu (ich okna wychodziły na ulicę), my zajmowaliśmy lokum pół piętra wyżej od podwórka (mieliśmy widok na ogród sióstr karmelitanek). I tak, dzięki przypadkowej decyzji urzędu kwaterunkowego, nasze więzi z Turowiczami zacieśniły się jeszcze bardziej.
Pierwsze moje wejście do mieszkania państwa Turowiczów zainicjowała pani Anna, prosząc mnie o opiekę nad domem, bo akurat wyjeżdżali z Jerzym zagranicę. Zgodziłam się chętnie. Pani Anna miała jeszcze dwie prośby: gdybym znalazła chwilę czasu i jeśli nie byłoby to dla mnie kłopotem, czy mogłabym od czasu do czasu podlać kwiat w doniczce, który znajduje się w jednym z pokoi? Ale naprawdę tylko wówczas, gdy to nie będzie jakimkolwiek ambarasem… Gdyby natomiast zdarzyła się jakaś ulewa, należy podstawić miski w jednym czy dwóch newralgicznych miejscach, gdzie kapała woda z przeciekającego dachu, i pamiętać o ich opróżnianiu. Sami też mieliśmy ten problem, bo dach był od czasów przedwojennych nie remontowany, ale państwo Jerzowie zupełnie się nie przejmowali takimi problemami. Traktowali je lekceważąco, na zasadzie: żeby to tylko takie kłopoty były… Ich zdaniem były ważniejsze sprawy, np. omówienie następnego odcinka filmowego „Dekalogu” albo kolejnej części „Trzech kolorów”. O tym warto było rozmawiać, a nie o tym, że dach przecieka!
Kiedy weszłam do tego domu po raz pierwszy, wpadłam w zachwyt: wszędzie były książki. Leżały na wszystkich regałach podpierających ściany, na podłodze, stole, tapczanie. W pokoju były trzy ścieżynki: jedna do okna, dwie do bocznych regałów. Poza tym: ściany książek i w tym kilka obrazów, m.in. portret pani Anny autorstwa Witkacego, a także obraz Stanisława Rodzińskiego.
Pamiętam też kładkę w przedpokoju w miejscu, gdzie zapadał się parkiet. Tu już zareagowałam: „Pani Anno, przecież to niebezpieczne! Chodzicie tutaj w nocy, możecie się potknąć”. Kiedy jednak przedstawili sprawę administratorowi domu, usłyszeli: „Jak się ma tyle książek…”. Wyszło na to, że gdyby usunąć księgozbiór z mieszkania, dziura w parkiecie zniknęłaby samoistnie.
***
U państwa Jerzów rozmawiało się o wszystkim, łącznie z kłopotami życiowymi i domowymi. Można było przyjść bez zapowiedzi, a nawet bez wyraźnego powodu, np. dla kawy, którą pani Anna znakomicie parzyła (od niej nauczyłam się przyrządzać kawę we włoskim ekspresiku metalowym). Wyjątkowe były spotkania po Jerzów, bądź naszych – Zbyszka i moich – podróżach, kiedy opowiadali, gdzie byli, co widzieli, kogo spotkali. I pani Anna, i pan Jerzy byli fantastycznymi gawędziarzami, ale każde z nich miało swoją wrażliwość i na inne rzeczy zwracali uwagę.
Pamiętam taką opowieść z ich wyjazdu do Ziemi Świętej w 1995 roku. Jechali tam pierwszy raz i bardzo to przeżywali; opowiadali nam, jak się szykują, jaki mają apetyt na tę podróż. Po powrocie od razu zaprosili nas do siebie, wyciągnęli whisky i przy biurku Jerzego (założonego stosami papierów, zrobiliśmy jedynie odrobinę miejsca na butelkę i szklaneczki) zapaliliśmy wszyscy po papierosie. Opowieści płynęły do późnej nocy. Jerzy opowiadał, kogo spotkał, z kim rozmawiał, co go zachwyciło w architekturze, co zapamiętał z muzeów. Innymi słowy, w narracji Jerzego dominowały sztuka i kultura, a ujmując sprawę jeszcze ogólniej – dzieła ludzi.
Natomiast pani Anna opowiedziała taką historię: z tego przejęcia, że wreszcie znalazła się w Ziemi Świętej, nie mogła w ogóle spać, zresztą muezin budził ich skoro świt. Pewnego dnia wstała rano cichutko, by Jerzego nie obudzić, po czym poszła na wzgórza i skarpy pod murami Jerozolimy. Opowiedziała nam, jakie kwiaty tam rosły, jakie ptaki się odzywały – popłynęła opowieść o florze i faunie wokół murów Jerozolimy. Pani Anna znakomicie czuła przyrodę, stworzenie – była na to wrażliwa. Jerzy patrzył, patrzył, słuchając równie uważnie jak my, co żeśmy na tej wycieczce nie byli, po czym zapytał: „Anno, czy myśmy byli na dwóch różnych wycieczkach?”.
Gdy w pierwszej połowie lat 90. wyprowadziliśmy się z mężem pod Kraków do dworku w Maszycach, zapraszaliśmy Jerzów na spektakle. Odbywały się w starym parku, założonym przez poprzedniego właściciela kilkadziesiąt lat temu, z reguły na wiosnę, kiedy zakwitały jabłonie, ogromny tulipanowiec albo niezwykłej urody azalia. To był właśnie spektakl! Przywoziliśmy ich zawsze właśnie na ten moment, by mogli to zobaczyć, posiedzieć w ogrodzie, poodychać tymi nastrojami, zapachami, nacieszyć się widokami.
***
Anna i Jerzy posiadali uzupełniające się wrażliwości, przemieszane czułością i wzajemnym zrozumieniem. Ich miłość zasadzała się na głębokiej przyjaźni. Nie musieli niczego sobie dopowiadać, rozumieli się w pół słowa. Snuła się jakaś melodia bez słów pomiędzy nimi… To było coś tak uroczego, że gdy człowiek był przygnębiony albo przeżywał smutne chwile, wystarczyło posiedzieć u Jerzów, w kuchni czy przy załadowanym biurku, i wszystko wracało do normy.
Tak to dzisiaj pamiętam, bo kiedy w moim życiu pojawiły się zawirowania i było mi naprawdę bardzo źle, zawsze mogłam przyjść do Jerzów. Byłam przyjmowana niczym królowa angielska, zasadzana na honorowym miejscu, traktowana z czułością i uwagą. I chociaż moje wybory nie zawsze mieściły się w ramach tego systemu wartości, który oni wyznawali, im to nie przeszkadzało. Przychodził człowiek z kłopotem i ważne było nie to, kto to jest, tylko to, że ma zmartwienie i oczekuje pomocy. Ta werbalna i pozawerbalna deklaracja była dla mnie na tyle ważna, że w trudnych życiowo sytuacjach przychodziłam najpierw do Turowiczów, potem dopiero do mojej rodziny.
W ciągu tych kilku lat mieszkania obok siebie zdarzały się nam nie raz wspólne powroty z Piwnicznych imprez. Pan Jerzy zawsze z ochotą i radością dawał się zagarnąć na ich kontynuację w naszym mieszkaniu. Widać było, że lubi smakować życie: i dobre co nieco do zjedzenia, i wódeczka, i dowcip… Jerzy nie miał jednak w sobie chęci zabłyśnięcia, gwiazdowania, brylowania w towarzystwie, nawet dowcipy opowiadał, powtarzając je po ks. Józefie Tischnerze, więc uznanie od razu przekierowywał na kogoś innego. Pan Jerzy nigdy nie stawiał siebie na pierwszym planie, a mimo to, ponieważ był wielkim człowiekiem, sami się do niego garnęliśmy.
I niby to wiedzieliśmy, ale po 1989 roku próbowaliśmy to ze Zbyszkiem zmienić, namawiając pana Jerzego do zaangażowania politycznego. Zaczęliśmy klarować: „Jerzy, jesteś wielki, czysty, uczciwy – musisz!”. A on tak się na nas dobrotliwie popatrzył, trochę z lekceważeniem, i serdecznie roześmiał, jak z najbardziej abstrakcyjnego dowcipu: „Po co? Na co? Tyle ciekawszych rzeczy jest do zrobienia w życiu. Popatrz, ile mam pracy – to wszystko na mnie czeka” – i pokazał nam zawalone listami i tekstami biurko. To było całe wytłumaczenie, dlaczego nie, wyszliśmy więc trochę rozczarowani. Bo jak to? Turowicz nie zostanie politykiem, bo musi odpisać na listy paru ludziom i zredagować kolejny numer „Tygodnika”? Dopiero później, w kontekście różnych innych zdarzeń, dotarła do nas mądrość życiowa tej decyzji. Jego serdeczny śmiech był naprawdę najlepszą odpowiedzią na pytanie, czy warto się angażować w politykę.
Wtedy jednak moje środowisko – artystyczne, związane z krakowską ASP i Piwnicą pod Baranami, któremu bliska była Unia Demokratyczna – chcieliśmy zawierzyć komuś, kogo wiedza i rozsądek przeprowadzą nas przez najbardziej zawiłe transfomacyjne meandry. Skoro Jerzy Turowicz nie dał się namówić na politykę, pozostawała jego publicystyka i sam „Tygodnik”. To były dwie instytucje, które nie tylko mnie porządkowały myślenie o przemianach w Polsce.
Czasami jednak się nie zgadzaliśmy, np. na początku lat 90., kiedy krytyczne opinie zaczęła budzić nadmierna w życiu publicznym obecność Kościoła. W środowisku bohemy krakowskiej szybko pojawiło się nastawienie, że za dużo tego czarnego… Bo religia w szkołach, bo aborcja, bo Kościół chce pisać ustawy. Jerzy podchodził do tematu niezwykle delikatnie, wypowiadał się w sposób bardzo wyważony, a przecież jakikolwiek triumfalizm, także kościelny, na pewno był mu obcy. Nie pamiętam jednak choćby jednej dyskusji, która by spolaryzowała stanowiska. W jego obecności kanty się zaokrąglały, dyskusja nabierała łagodności, nic nie tracąc na walorach merytorycznych. Rozmowy w niczym nie przypominały też jakiegoś intelektualnego siłowania czy demonstrowania czyja racja najracniejsza.
Jerzy zachęcał nas do patrzenia na trudne sprawy z nieoczywistej perspektywy, do brania pod uwagę różnych punktów widzenia. On chyba sam szukał, a na pewno nie uważał, że zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Miał u nas autorytet właśnie dlatego, że myśmy wiedzieli, iż z każdą wątpliwością możemy do niego przyjść, bo on dylematy i znój intelektualnych poszukiwań przerabia na co dzień.
O ile Jerzy Turowicz miał do naszych buntów anielską cierpliwość, była osoba w naszym gronie, która nie pozwalała w swojej obecności mówić krytycznie o Kościele. Wielu się zdziwi, kto to taki. Otóż: Piotr Skrzynecki. On uważał, że należy oddać Kościołowi duże pole do prezentowania postaw i zaznaczania systemu wartości, bo to może nas ochronić przed osuwaniem się w przepaść: nihilizmu, ludzkiej rozpaczy, bylejakiego życia. Jego zdaniem warto, by Kościół był silny, bo wtedy jest punktem odniesienia. Możemy się z nim spierać, krytykować go, buntować się – taka postawa jest lepsza, niż osłabianie Kościoła i spychanie na niewidoczny dla nikogo margines. Zdaniem Piotra, lepiej będzie dla naszej kondycji duchowej, by Kościół uwierał, niż żeby w ogóle się nie liczył.s
***
Mam silne poczucie obecności pani Anny i pana Jerzego w moim życiu. To są szczegóły, kompletne drobiazgi, ale upewniają mnie w poczuciu, że oni stale mi towarzyszą. Podobnie jak moi nieżyjący rodzice.
Z nimi kojarzy mi się np. smak konfitur z moreli czy pigwy, które pani Anna zawsze smażyła. Od niej dostałam przepis na szarlotkę, bo lubię to ciasto i był taki czas, że szukałam jakiegoś szlachetnego sposobu jej przyrządzania. Niczym relikwię przechowuję kartkę z przepisem utrwalonym ręką babci pana Jerzego (niestety, nie mam pewności czy była to Olawia Turnau‘owa, mama Klotyldy Turowiczowej), która zalecała, by na cieniutką warstwę ciasta położyć konfiturę morelową, a na tym dopiero lekko zwarzone jabłka. Gdy ją piekę i podaję, mam wrażenie, że Jerzowie siedzą ze mną przy stole.
Są ze mną we wspomnieniach o prowadzonych dyskusjach, w których pojawiały się różne punkty widzenia, ale nigdy nie doszło do jakiejkolwiek konfrontacyjnej ani konfliktowej sytuacji. Liczyło się to, co można sobie w danej chwili opowiedzieć, co się myśli i czuje, z czym się nie zgadzamy, co nas porusza.
Pamiętam Sylwestra w Maszycach z drugiej połowy lat 90., w którym brali udział Turowiczowie. Było mnóstwo ludzi i bardzo miła atmosfera. Jerzy poprosił mnie do walca. Tańczył znakomicie, mimo że nie był już w dobrej formie, bo chorował, miał kłopoty z chodzeniem, ale zrobił ten gest wobec mnie, jako pani domu, by mi dać mi do zrozumienia, jak bardzo się cieszy, że tu jest. A to myśmy przecież byli szczęśliwi z powodu jego z nami obecności, to on nas sobą obdarowywał! Jerzy Turowicz takie miał jednak podejście do ludzi: czy tańczył, czy rozmawiał – czynił z drugiej osoby najważniejszego człowieka na ziemi.
***
Gdy kończyłam ASP, trafiłam do Piwnicy pod Baranami – szkoły życia, gdzie było mi dane spotkać Annę i Jerzego Turowiczów. Oni mnie przyjęli, czy nawet: przygarnęli, biorąc pod swoje skrzydła. I ja, jak w pracowni mistrza, mogłam się kształtować dalej. Nie dojrzewałam w ogniu walki, konfrontacji, sprawdzania się – z takiego pieca wychodzi inny rodzaj człowieka. Przypadł mi w udziale łagodny uniwersytet anielskich ludzi, wśród których mogłam wzrastać emocjonalnie i intelektualnie.
Potrzebowalibyśmy dzisiaj takiej dojrzewalni. I takiego wzoru życia, jaki stworzyli Turowiczowie – on wciąż jest atrakcyjny, bo pokazuje, że nie tylko pieniądz i tzw. kariera liczą się w życiu. Nie można więc zapomnieć, że tacy ludzie jak pani Anna i pan Jerzy żyli między nami. Należy sobie o nich opowiadać, gromadzić każdy okruch związanych z nimi wspomnień, by w swoich poszukiwaniach lepszego siebie i niezgodach na zastany świat w Turowiczach znajdywać oparcie i inspirację.
Kraków, 17 sierpnia 2011 r.
EWA PREISNER (ur. w 1954 roku w Oświęcimiu) studiowała na Wydziale Malarstwa w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie (dyplom uzyskała w 1980 roku, w pracowni prof. Zbigniewa Grzybowskiego). Maluje oleje, akryle, akwarele i pastele; autorka kilkunastu wystaw indywidualnych. Zajmuje się również dekoracją wnętrz. Wiele lat była związana z Piwnicą pod Baranami.
Współzałożycielka Stowarzyszenia Wspierania Onkologii „Unicorn”, które niesie pomoc ludziom zmagającym się z chorobami nowotworowymi. W 2007 roku wyprowadziła się z Krakowa na Ponidzie i zamieszkała w Bogucicach na Zakamieniu niedaleko Pińczowa, gdzie zaangażowała się w prace na rzecz lokalnej społeczności (m.in. jest wiceprzewodniczącą Klubu Rozwoju Regionalnego w Bogucicach).
Wysłuchała i napisała: Anna Mateja