Alfred Gawroński

Moje kontakty z Jerzym Turowiczem były raczej sporadyczne, przynajmniej w Polsce. Spędzaliśmy ze sobą o wiele więcej czasu, przede wszystkim na dyskusjach, gdy Jerzy zatrzymywał się u mnie albo u mojej siostry, Wandy Gawrońskiej, podczas trwających wiele tygodni pobytów w Rzymie. Wtedy co wieczór spotykaliśmy się na rozmowach przy kolacji i winie. Między innymi radość z wybrania kard. Karola Wojtyły na papieża przeżywaliśmy w Rzymie wspólnie.

***

Wróciłem do Polski w 1949 roku, kiedy miałem 20 lat. We Włoszech, ojczyźnie mojej matki, Luciany z Frassatich Gawrońskiej, i Wielkiej Brytanii spędziłem lat dziesięć, bo od razu jak tylko wybuchła wojna moja rodzina opuściła kraj, uciekając do Rumunii i potem dalej na Zachód. Jednak przez cały ten czas miałem zakodowane, że muszę wrócić do Polski. Emigracja londyńska mój powrót potraktowała jako zdradę i gdy potem odwiedzałem Londyn, zdarzało się, że niektóre osoby nie podawały mi ręki. Nic sobie z tego nie robiłem, bo uważałem, że niezależnie od ustroju, w jakim przyszło Polakom żyć, zawsze można zrobić coś dobrego dla Polski i jej społeczeństwa.

Rodzina w Polsce przyjęła mnie niesłychanie życzliwie; u niej zresztą przez pierwsze miesiące mieszkałem, bo nasz dom w Warszawie zamienił się podczas powstania w kupę gruzów. Czułem jednak pewien niedosyt. Rodzinne autorytety, m.in. płk Remigiusz Grocholski (zasłużony wojskowy, także w walkach powstańczych), uważali, że należy siedzieć cicho i nic nie robić. Nie tylko nie organizować aktywnej, czy – nie daj Boże – zbrojnej, opozycji przeciwko władzy, bo każda akcja tego typu ściągnie represje, czyli de facto ułatwi działalność reżimu komunistycznego. W ich przekonaniu nie należało w ogóle się angażować w jakąkolwiek działalność publiczną. A mnie się wydawało, że w każdej sytuacji politycznej trzeba mieć jakiś plan, by móc wykorzystać nawet skromne możliwości dla zrobienia czegoś sensownego.

Z rodziną dyskutowałem więc przede wszystkim na tematy filozoficzne, bo to mnie też już wówczas interesowało, ale do tematów politycznych szukałem partnerów gdzie indziej. Ponieważ interesowały mnie losy formacji katolickiej w Polsce, zacząłem abonować tak „Tygodnik Powszechny”, wówczas wydawany przez książęcą kurię metropolitalną w Krakowie, jak „Dziś i Jutro”, organ PAX-u. Zbliżone do własnych poglądy znajdywałem na łamach redagowanego przez Jerzego Turowicza „Tygodnika Powszechnego”, które od innych pism tym się różniło, że choć dystansowało się w wielu kwestiach od instalowanego wówczas w Polsce systemu, poszukiwało metod pracy i sposobów istnienia w tamtych realiach.

Tak mi się przynajmniej wydawało. Tymczasem w 1950 roku Jerzy Turowicz i Stanisław Stomma opublikowali w „TP” tekst „Katolicy w Polsce Ludowej”[1], w którym głosili, że owszem należy się angażować, ale nie tyle w działalność polityczną, ile w sprawy kultury. Chyba dlatego, że znałem już wówczas Bolesława Piaseckiego, wydało mi się to zbyt minimalistyczne. (Przez lata zresztą przyjaźniłem się jednocześnie i z Piaseckim, i z Turowiczem.) Napisałem więc dość młodociany, jeśli chodzi o poglądy, tekst polemiczny z artykułem Turowicza i Stommy, że nie można rezygnować z polityki, który miałem zamiar ogłosić na łamach „Dziś i Jutro”. (Pomagał mi go redagować Zygmunt Kubiak – jeden z moich największych przyjaciół. Kiedy przyjeżdżałem do Polski, spotykaliśmy się prawie codziennie).

Ponieważ Turowicz był dla mnie dużym autorytetem, chciałem go uprzedzić o publikacji artykułu i zapewnić, że nawet polemizując z nim, jego linia działania jest dla mnie, mimo to, bliska. Umówiliśmy się telefonicznie w kawiarni czy herbaciarni w Sukiennicach na pierwsze spotkanie, ale nie doszło do niego, choć specjalnie z tego powodu przyjechałem wówczas z Warszawy. Po latach dowiedziałem się, że w Sukiennicach istniały dwie kawiarnie, o podobnej nazwie, i Jerzy czekał na mnie w tej drugiej… Spotkaliśmy się dopiero trzy czy cztery lata później, gdy po wznowieniu pisma w 1956 roku, zacząłem ogłaszać tam teksty. Nie pisałem ich zbyt często, ale Jerzy zawsze je publikował.

***

Niektórych może dziwić, a może i bulwersować, moja równoczesna przyjaźń z obu, tak różnymi, osobowościami: Piaseckim i Turowiczem. Na dodatek działalność obu i dziś, i wtedy oceniam pozytywnie.

Obie opcje były dla mnie ważne. I Turowiczowa, opierająca się na kulturze i Kościele, wypływająca z przekonania, że najważniejsze jest zachowanie substancji społeczeństwa, które musi przetrwać najgorszy system, niezależnie od tego, jak długo by trwał. A że wydawało mi się to niewystarczające, zaś hasło wycofania z polityki właściwie nierealne, koncepcja Piaseckiego, który nie podzielał przekonania, że należy odwracać się od państwa i jego władzy, była dla mnie szalenie ważna. Uważałem też, że jakieś rozmowy z władzami komunistycznymi czy radzieckimi prowadzić należy, bo od tego zależą losy polskiej państwowości. Z samym Piaseckim widywałem się średnio raz na cztery–pięć dni (jeśli akurat byłem w Polsce) i rozmawialiśmy na wszystkie tematy. Chyba nawet liczył się z moim zdaniem.

Piasecki był mi bliski także z powodów rodzinnych. Podczas okupacji jego życie ocaliła moja matka (kurierka Rządu Polskiego na Uchodźstwie), która wykorzystywała otrzymane od Benito Mussoliniego glejty gwarantujące jej bezpieczeństwo, by interweniować u władz niemieckich na terenie Polski w sprawie ludzi uwięzionych przez okupanta. Dzięki tym glejtom udało jej się wywieźć trzysta osób na Zachód, m.in. żonę gen. Władysława Sikorskiego[2]. Piasecki z kolei uratował wiele wiele osób w latach stalinowskich. Szkoda, że nie wszyscy są tak sprawiedliwi jak Paweł Jasienica, który napisał o tym w życiorysie; wielu uratowanych ten fakt przemilcza[3].

W gronie wówczas uratowanych, ale nie przez Piaseckiego, znalazł się m.in. Zygmunt Pawlus, pracownik Znaku, który opowiedział mi o tym zupełnie przypadkowo kiedyś w latach 70., gdy spotkaliśmy się w Rzymie. Opowiem tę historię, bo i ona, choć nie dotyczy bezpośrednio Jerzego Turowicza, jest częścią historii „Tygodnika Powszechnego” i środowiska, jakie wokół pisma się skupiło.

W apogeum stalinizmu w Polsce pan Pawlus dostał wyrok śmierci za udział w zbrojnej opozycji przeciwko władzy ludowej. Niespodziewanie wypuszczono go na kilka dni; chyba po to, by się zorientować, z kim będzie się kontaktował. Potem, jak przypuszczał, miał zostać ponownie zatrzymany i stracony. Trudno mu było kogolwiek spotkać, bo wszyscy, bojąc się podejrzeń, uciekali przed nim, udając że go nie znają. Jedynie Mieczysław Kurzyna, którego też spotkał przypadkiem na ulicy, nie bał się. Znali się chyba z czasów partyzanckich, a że był on wówczas jednym z redaktorów prowadzących  „Tygodnik Powszechny”, ukradziony przez PAX w 1953 roku, więc zaproponował panu Pawlusowi pracę w „TP” w charakterze pracownika fizycznego. Załatwił mu też zawieszenie wykonania kary. Najważniejsze było jednak to, że w ogóle się nim zajął i pomógł mu przetrwać ten najgorszy czas. Nie dziwiłem się, gdy pan Pawlus mówił o nim: „święty człowiek”. Dziwiło mnie, co innego: że pan Pawlus, o co go wyraźnie zapytałem, nigdy tej historii nie opowiedział Jerzemu i nie chciał opowiedzieć. To dla mnie przykład pewnej nienormalności stosunków w Polsce: dlaczego pan Pawlus nie opowiedział jednej z najbliższych sobie osób, komu zawdzięcza uratowanie życia? Bał się, że Jerzy będzie miał do niego żal, że mówi dobrze o ludziach, którzy ukradli mu pismo?[4]

***

Po ’56 roku oświadczyłem Piaseckiemu, że formuła PAX-u się wyczerpała (przynajmniej dla mnie). I choć zachowałem w PAX-ie wielu przyjaciół, m.in. Janusza Przewłockiego, a z Piaseckim nadal toczyliśmy, z reguły raz na miesiąc, długie rozmowy polityczne, były to jednak spotkania towarzyskie. Współpracę publicystyczną zamierzałem jednak prowadzić tylko z „Tygodnikiem”. I prowadziłem, choć sporadyczną: wysyłałem dwa–trzy teksty w roku, nie częściej (bywały jednak okresy, że nawet tego nie napisałem, bo byłem we Włoszech), ale nie zdarzyło, by Jerzy nie wydrukował jakiegoś tekstu, który mu zaproponowałem[5]. Nigdy o tym zresztą nie rozmawialiśmy, bo posyłałem teksty do redakcji, nie do niego. Raz tylko mi powiedział coś takiego mniej więcej: ten ostatni artykuł nie bardzo mi się podobał, ale wydrukowałem, bo redakcja oceniła go pozytywnie. To był pierwszy i jedyny raz, że Jerzy coś mi w ogóle powiedział na temat przysyłanych tekstów. „Tygodnik” był zresztą dla mnie ideałem pisma – nic tylko czytać i starać się o ogłaszanie tekstów na tych łamach.

Czy byłem z Jerzym zaprzyjaźniony? Jako „mały człowieczek”, mogłem go tylko popierać. Jerzy był osobą, którego wszyscy zdawali się kochali i trudno byłoby znaleźć kogoś, kto żywiłby wobec niego inne uczucia. Kontakty z Jerzym były tak bliskie, a on sam był człowiekiem tak ciepłym, tak przejmującym… Jego trudno było nie lubić i na pewno było wielu bardziej ode mnie z nim zaprzyjaźnionych.

Niestety, nie pamiętam szczegółów prowadzonych z Jerzym rozmów w Rzymie, choć było ich mnóstwo; chyba dlatego tak mnie zawodzi pamięć, że nie było między nami niezgodności czy kontrastów, które z natury rzeczy łatwiej zapamiętać. Panowała między nami właściwie absolutna zgodność, tak jeśli chodzi o tematy polityczne, jak kościelno-religijne. Zresztą charakter Turowicza wykluczał ognistość dyskusji – on był tak wyrozumiały, że można było tylko miło rozmawiać.

Gdy Turowicz pracował jako korespondent podczas Vaticanum Secundum, nasze przykolacyjne spotkania zdominowała oczywiście tematyka soborowa. Jerzy miał informacje z pierwszej ręki, nawet dotyczące spraw zakulisowych. Opowiadał np. o Opus Dei. Sam raczej negatywne zapatrywałem się na to dzieło, o czym Jerzy wiedział. Ponieważ tak prężna i ambitna organizacja ani razu nie zabrała głosu podczas Soboru, Jerzy usiłował poznać stanowisko Opus Dei na temat tematyki obrad. Chciał się też dowiedzieć, gdzie jest jego założyciel, ks. Josemaría Escrivá de Balaguer, bo ani razu podczas obrad Soboru nie przyjechał do Rzymu, nawet jako obserwator. Jerzy przyniósł nawet plotkę, że Escrivá pojechał do Grecji, by przejść na prawosławie… Okazało się to nieprawdą, ale faktem jest, że Escrivá nie udzielał się wówczas publicznie.

Nasze spotkania przy kolacjach były atrakcyjne między innymi dlatego, że Jerzy zapraszał do nas ciekawe osoby: z Polski choćby prof. Stefana Swieżawskiego, a podczas Soboru zachodnich teologów. Wiedząc, że moja siostra Wanda (podobnie zresztą jak Anna Grocholska), potrafi świetnie kojarzyć ludzi i wyłuskiwać ciekawe osoby, Jerzy sam sygnalizował, kto jest wart tego, by go poznać. A potem, rzecz jasna, zaprosić na spotkanie odbywające się w mniej zobowiązującej atmosferze, choć dotykające poważnych tematów.

***

Po latach mogę z całym przekonaniem stwierdzić, że Polska uratowała się dzięki takim ludziom jak Jerzy Turowicz, którzy wbrew okolicznościom i tzw. koniecznościom historycznym chcieli i robili coś dobrego. Oczywiście, rozmaicie to rozumiano – ludzie obierali różne drogi, sporo zależało też od ich konkretnych możliwości – i dlatego z dzisiejszej perspektywy nie wszystkich cenimy tak wysoko, jak Jerzego.

 

Kraków, 5 marca 2009 r.

 

ALFRED GAWROŃSKI (ur. w 1929 roku w Ankarze – zm. w 2021 roku w Rzymiebył z wykształcenia filozofem, zajmował się zagadnieniami filozofii analitycznej. Wydał m.in.: Dlaczego Platon wykluczył poetów z Państwa? U źródeł współczesnych badań nad językiem (Biblioteka „Więzi”, Warszawa 1984), Wizja i argumentacja w filozofii. Od lektury Homera do teorii metatekstu (współpraca: Jakub Gomułka, Znak, Kraków 2011).

Syn ostatniego przedwojennego ambasadora RP w Wiedniu Jana Gawrońskiego (1892–1982) oraz działaczki społecznej i konspiracyjnej Luciany Frassati-Gawrońskiej (1902–2007). Ojcem matki był Alfredo Frassati, założyciel włoskiego dziennika „La Stampa”, a bratem Pier Giorgio Frassati, ogłoszony błogosławionym Kościoła katolickiego.

 

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

 

© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego

[1]        Stanisław Stomma, Jerzy Turowicz, Katolicy w Polsce Ludowej, „Tygodnik Powszechny” nr 50, 10 grudnia 1950, s. 3–4.

[2]        Patrz: Luciana Frassati-Gawrońska, Przeznaczenie nie omija Warszawy (Biblioteka „Więzi”, Warszawa 2003).

 

[3]        Patrz relacja Ewy Beynar-Czeczott, córki Pawła Jasienicy.

[4]        Źródła historyczne o historii opowiedzianej przez Alfreda Gawrońskiego milczą. Zdzisław Zblewski pisze natomiast m.in.: „31 grudnia 1953 r. WSR w Krakowie postanowił zwolnić go [Zygmunta Pawlusa] warunkowo i wyznaczył jednoroczny okres próbny. Odzyskał wolność 7 stycznia 1954 r. o godz. 16.00. Powrócił do Krakowa 1 lutego 1954 r. i zamieszkał przy ul. Straszewskiego 24/6. Dzięki pomocy znanego mu z okresu okupacji K.[onstantego] Łubieńskiego 1 lipca 1954 r. zatrudnił się w charakterze pracownika technicznego w wydawnictwie PAX, mieszczącym się w lokalu »Tygodnika Powszechnego«. W 1954 r. ukończył zorganizowany przez Ośrodek Szkolenia Dziennikarskiego w Warszawie kurs graficzny, upoważniający go do pracy w charakterze redaktora technicznego. 15 stycznia 1957 r. zwolnił się z pracy w wydawnictwie PAX i przeszedł na etat redaktora technicznego w redakcji »Tygodnika Powszechnego«. Jednocześnie podjął pracę w organizującym się wydawnictwie Znak jako redaktor techniczny i pełnomocnik ds. zaopatrzenia (za: Zdzisław Zblewski, Pawlus Zygmunt Stanisław, Materiały do Słownika Biograficznego Uczestników Walk z Komunizmem (biogramy), „Zeszyty Historyczne WiN-u” nr 17, czerwiec 2002, s. 289–299). Inne źródła: Andrzej Zagórski, Przywódcy i działacze WiN-u. Zygmunt Pawlus, ps. Turek, Aleksy, Dobrzański, „Orzeł Biały” nr 2, luty 2000, s. 11–23; Andrzej Zagórski, Zygmunt Pawlus, w: Zrzeszenie Wolność i Niezawisłość” w dokumentach, t. VI, cz. 3, Wrocław 2000, s. 511–513.

 

[5]        Jednym z ważniejszych tekstów Alfreda Gawrońskiego spośród opublikowanych na łamach „Tygodnika Powszechnego” był artykuł Ani scholastyka, ani fenomenologia („TP” nr 27, 3 lipca 1977, s. 1–2). Głos w dyskusji wywołanej tekstem Stefana Swieżawskiego Filozofia, teologia i duszpasterstwo („TP” nr 13, 27 marca 1977, s. 1, 4), z polemicznym udziałem ks. Józefa Tischnera Tomizm bez mitologii („TP” nr 17, 24 kwietnia 1977, s. 1–2).