Zofia Dunikowska

Dzień po moim urodzeniu, 9 września 1936 roku, wuj Jerzy Turowicz przysłał do swojej siostry, a mojej mamy, Anny Strzeleckiej, kartkę:

Goszyce, 10 września 1936 r.

Hanisiu, strasznie się cieszę, że szczęśliwie przebyłaś bałwany Morza Czerwonego i powiększyłaś naszą rodzinę o jedną małą pogankę. Przesyłam też dla świeżo upieczonej siostrzenicy, jakkolwiek by się nazywała, najlepsze życzenia urodzinowe. (…) Wuj Twojej córki – Jerzy

Dwa miesiące później otrzymałam swoją pierwszą w życiu kartkę, oczywiście od wuja Jerzego:

Wilno, 13 listopada 1936 r.

Szanownej Pannie Zofii, przesyłam uprzejme wyrazy z podróży, którą (…) odbywam w sprawach Odrodzeniowych przez całą Polskę: Lublin, Warszawa, teraz Wilno. Jutro wracam do Krakowa, ale zatrzymując się pół dnia w Częstochowie, gdzie mam złożyć wizytę generałowi [chodzi o gen. Janusza Gąsiorowskiego, ojca cioci Anny]. Anna też ma być w Częstochowie.

Rodziców Szanownej Pani ściskam bardzo serdecznie, a Babci całuję rączki. Jerzy

Nie zapomniał też o moich pierwszych imieninach:

Goszyce, 17 maja 1937 r.

Kochana Zosiu, dostajesz te życzenia trochę spóźnione, ale nie myśl jednak, że jestem taka świnia, co nawet na pierwsze imieniny życzeń nie przyśle. Nie jestem także wujaszkiem z Ameryki, więc dużo po mnie się nie spodziewaj, ale jednak życzę Ci wszystkiego najlepszego, zawsze powodzenia, odpowiedniej wagi, dobrego papu i żeby Ci pieluszek nie musieli często zmieniać.

Twoich starych całuję serdecznie – wuj Jerzy

Ja też życzę Zosi, żeby była dumna, gruba i jeszcze ładniejsza niż na fotografii – ciotka Anna

I życzenia na Boże Narodzenie:

Goszyce, grudzień 1937 r.

Kochana Zofio, zadziwiające umiejętności posiadłaś. Chętnie Cię już zobaczymy, tymczasem przyjmij od wuja najlepsze życzenia świąteczne dla Ciebie i Twoich starych. A jak się nauczysz pisać, to mi odpisz.

Ściskam wszystkich i całuję serdecznie – Jerzy

Od niedoszłej, jeszcze, ciotki też uściski dla Zosi i jej starych.

Sześćdziesiąt lat później wuj Jerzy napisał dla mnie życzenia na białej kartce papieru. Nie mógł mi ich już złożyć osobiście – pojawiły się kłopoty z chodzeniem i wuj stał się „więźniem” swojego piętra:

Kraków, 17 maja 1997 r.

Zosiu kochana, wszystkiego, co najlepsze życzę na imieniny, żałuję, że nie osobiście.

Całuję serdecznie – wuj Jerzy

Po dorysowanych obok podpisu jeżach widać, że, mimo wieku i chorób, poczucie humoru go nie opuszczało.

***

Mój ojciec, Stanisław Strzelecki (1901–1973), był inżynierem rolnictwa i administrował przed wojną majątkami ziemskimi. Z tego tytułu znaleźliśmy się przed wojną w Laszkach niedaleko Lwowa, skąd powołano go, jako oficera rezerwy, do wojska w 1939 roku. Kiedy po przegranej kampanii wrześniowej ojca osadzono w obozie jenieckim w Murnau (gdzie zresztą spotkał się z ojcem cioci Anny, gen. Januszem Gąsiorowskim), na malusieńkich karteczkach opisał „swoją kampanię”. Po latach, już po śmierci ojca, przepisaliśmy to i „wydaliśmy” na użytek rodziny, jako wspomnienia Stanisława Strzeleckiego, rotmistrza 22. pułku ułanów, z kampanii wrześniowej 1939 roku i pierwszych dni niewoli niemieckiej. Jedną z kopii przekazaliśmy wujowi Jerzemu.

W opisach potyczek, wojennego bałaganu czy ucieczki niektórych dowódców, znalazły się i wątki rodzinne:

9 września:

Przylepiłem się do ziemi, chełmem stalowym zupełnie głowę nakryłem i słyszę ten przerażający świst zupełnie nad sobą. Jak szybko w takich momentach biegną myśli, a to sekundowe przeżycia: „Teraz już po mnie, bomba prosto w krzyże, myśl o żonie, dzieciach, modlitwa do Matki Boskiej”. Detonacja, wyrzuciło mnie do góry, ale znalazłem się w tej samej pozycji, i zdaję sobie sprawę, że żyję. Dostałem drgawek nerwowych, chyba ze strachu, drugi świst, trzeci, czwarty, piąty i przy każdym te same myśli, te same przeżycia, wybuchy drugi, trzeci, czwarty, piąty, a mnie wciąż za każdym wybuchem wyrzuca w górę. Wreszcie coś w tym sensie: „Przecież przyszedłeś z gotowością oddania życia za Ojczyznę”. (…) Wstajemy – trzy bomby w odległości 6-ciu, 8-miu i 12 kroków, kilka trochę dalej, z których jedna zostawiła lej pod tą samą szkarpą, gdzie chciałem padnąć, względnie dobiegnąć. (…) Poszedłem potem do koszar, w których zrobiono tymczasowy szpital, ale sale zawalone rannemi i konającemi, leżą ranni na podłodze. Mowy nie było o jakimś rozpoznaniu, bo były to w moich oczach tylko krwawe kawały mięsa. (…) Mjr Mieszczankowski przyjechał po jakimś czasie, zameldowałem mu o trzech zaginionych ułanach, poczem wyjechał do Lublina i przez kilka godzin szukał ich po wszystkich możliwych punktach, ale bezskutecznie. To poszukiwanie przez majora i poprzednio przeze mnie miało bardzo doniosłe następstwa, co przekonałem się później wielokrotnie, że ludzie nabrali do nas zaufania. W czasie bombardowań, zwłaszcza nocnych, które mnie później łapały z ludźmi w Lublinie, w czasie pobierania benzyny, ludzie skupiali się koło mnie i na krok nie odstępowali, a normalnie bombardowanie doprowadzało do rozpierzchnięcia się oddziału w różnych kierunkach. (…) Taka to była rocznica urodzin mojej Zośki, a najkrytyczniejszy jej moment w godzinie jej urodzenia. Prócz bomb zrzucali lotnicy niemieccy ulotki z trzema słowami: „To za Berlin”.

19 września (Lwów):

Niedaleko od byłego hotelu Krakowskiego ktoś woła za mną: „panie rotmistrzu” – oglądam się, jakiś cywil biegnie w moim kierunku i poznaję w nim Romana, naszego telefonistę z Moszczan. Masę myśli kotłuje mi się pod czaszką, chwytam go za poły surduta, trzęsę nim i ryczę: „gadaj, co z moją żoną”. On mi odpowiada, że Janek Pragłowski zabrał Hanisię z dziećmi, Horoszkiewiczów i Stańków i wywiózł ich do rewiru Krzywa, gdzie są już bezpieczne.

Ojciec wrócił do Polski dopiero latem 1947 roku. Wcześniej Amerykanie oswobodzili jego oflag; wstąpił do armii gen. Władysława Andersa, z którą przeszedł Włochy i dotarł do Anglii.

***

„Hanisia z dziećmi” to właśnie moja mama – Anna z Turowiczów Strzelecka (1909–2004), która w 1939 roku musiała wędrować z dwójką dzieci: ja miałam wówczas trzy lata, a młodsza siostra, Basia, dziesięć miesięcy. Po ustaniu działań wojennych, wyprawiła się pod Lwów jej siostra, Olawia, czyli ciocia Ola: spakowała nas wszystkich i przywiozła do Krakowa na Sobieskiego 7 do domu dziadków, gdzie spędziłyśmy okupację. Moja mama, choć dobra i kochana, kompletnie straciła wówczas głowę – pakowanie zaczęła ponoć od zabrania albumu z fotografiami. Ola bardziej chodziła po ziemi.

Dla wuja Jerzego moja mama była starszą siostrą, którą bardzo cenił, bo była wszystkim życzliwa, potrafiła każdym się zająć i zawsze można było na niej polegać. Nie łączyły ich zainteresowania – mama ukończyła jedynie szkołę rzemiosł praktycznych w Krakowie i całe życie zajmowała się prowadzeniem domu – świetnie gotowała, wiedziała jak się zachować. Tu była autorytetem – „Hanisia wszystkiego wysłucha, wszystko zrobi”. Ale mimo to, podczas rodzinnych spotkań mama zawsze siedziała w najgłębszym kącie, wycofana. Może i to łączyło ją z wujem Jerzym, który był nieśmiały i małomówny.

Gdy zachorował ich brat, wuj Juliusz (1906–1995) – był już wówczas leciwy i wymagał opieki, zamieszkał w domu księży emerytów w Swoszowicach pod Krakowem – wuj Jerzy poprosił mnie kiedyś: „Zosiu, bardzo bym chciał pojechać do Swoszowic zobaczyć, jak tam jest. Załatwię samochód, wszystko zorganizuję, tylko pojedź ze mną, bo będę wtedy pewniejszy. Będę się lepiej czuł, gdy ty weźmiesz na siebie wszystkie rozmowy”. W tego rodzaju sytuacjach to się często powtarzało: „Pójdę, ale z tobą”, „Pojadę, ale z tobą”. I właściwie na tym towarzystwie się kończyło, bo wuj przychodził, siadał i milczał, zbyt skrępowany, by się odezwać.

Kiedy moja młodsza córka poprosiła go o dedykację na książce „Kościół nie jest łodzią podwodną” (Znak, Kraków 1990), napisał: „Martuni. Miło mi, że życzysz sobie mieć mój autograf na tej książce. Całuję serdecznie, wuj Jerzy, tj. wuj Twojej mamy. PS. Nie musisz czytać tej książki”. Cały wuj!

Przez lata na Sobieskiego odbywały się spotkania pt. kawa. Wuj nie zawsze uczestniczył w tych rodzinnych spotkaniach, ponieważ często bywał w rozjazdach. Nieprzypadkowo powstała anegdota o tym, co robi Jerzy Turowicz na drugi dzień po powrocie z wyjazdu zagranicznego. Otóż siada i pisze podanie o paszport… (Młodszym wyjaśnię, że za PRL paszportów się w domu nie posiadało; wydawała je władza, przed każdym wyjazdem, i to po uważaniu.) Kiedyś zapytałam wuja o miejsce, które chciałby zobaczyć raz jeszcze. „Bangkok” – odpowiedział po chwili namysłu. „Miałem międzylądowanie i osiem godzin siedziałem na lotnisku, bo byłem z kraju, który nie utrzymywał stosunków dyplomatycznych z Syjamem. Tak więc byłem w Bangkoku i jakby mnie tam nie było”.

Z powodu właśnie tych różnych Bangkoków, nie raz przychodziła na podwieczorek jedynie ciotka Anna i czytała kartki bądź listy od wuja Jerzego. Kiedy pojawiał się osobiście, babcia Klotylda mówiła: „Jerzy, może w końcu nam coś opowiesz?”. A wuj zwykle na to: „No to zadawajcie pytania” albo „Wszystko Annie napisałem w liście, niech ona opowie. Jak coś będzie kręcić, to poprawię”. Tymczasem, mimo jego małomówności, nie tylko rodzina, także przyjaciele czy znajomi, byli ciekawi jego zdania. Szczególnie w ostatnich latach jego życia, kiedy rozpoczęła się w Polsce transformacja, choćby przed wyborami, wiele osób dzwoniło, by dowiedzieć się, co „twój wuj na to”.

***

Przeciwieństwem wuja Jerzego był jego najstarszy brat – Andrzej (1904–1989). Tak samo ciepły i rodzinny, ale, inaczej niż wuj Jerzy, z którego trzeba było wyciągać informacje, kiedy pojawiał się Andrzej, właściwie nie trzeba było się odzywać, bo on wszystkich zagadywał: anegdotami, historiami, opowieściami o parantelach rodzinnych. Był kopalnią wiedzy o rodzinie i utrzymywał kontakty z dużym gronem krewnych. Wuj Andrzej lubił przychodzić do nas na Krowoderską całkiem niespodziewanie – bo np. brał udział w obronie pracy naukowej, bo potrzebował skorzystać z biblioteki na mieście albo prowadził zajęcia na wydziale automatyki w Akademii Górniczo-Hutniczej – i już od drzwi mówił: „Jestem dzisiaj u was na obiedzie”.

Przed wojną pracował jako adiunkt na Politechnice Lwowskiej. Już jako benedyktyn został profesorem matematyki, pracował na Uniwersytecie Jagiellońskim, a potem w PAU, w zasadzie do końca życia. Przez całą okupację modliliśmy się, by wuj Andrzej szczęśliwie wrócił do Krakowa. I wrócił jakoś w połowie okupacji, gdy sytuacja we Lwowie stała się widać nieznośna. Gdy w styczniu 1945 roku Niemców wyparli Rosjanie, a Wisła była zamarznięta, wziął plecak i pomaszerował do Tyńca.

***

Marianna (1914–1997), bo tak też nazywaliśmy drugą siostrę wuja Jerzego, ciocię Marię, miała z rodziny najwięcej wspólnych z nim tematów. Niespokojny duch – zaczęła studiować matematykę, skończyła geografię, a pracę magisterską pisała o Madagaskarze. Zawsze żeśmy się śmiali, że ona nie wie, gdzie ten Madagaskar jest, bo przecież Maryśka chodzi z głową w chmurach… Była niebywale uzdolniona – interesowała ją nie tylko matematyka czy geografia, znała się też na filozofii, muzyce – ale i mocno zamknięta w sobie; choć miała specjalny dowcip – z cicha pęk – nie była towarzyska.

Do 1953 roku pracowała w „Tygodniku”, potem w Państwowym Wydawnictwie Muzycznym. Gdy przeszła na emeryturę, prowadziła szczególny sposób życia – była „nocnym markiem”. Potrafiła się kłaść o czwartej rano i w ciągu dnia, gdy wszyscy byli w ruchu, na Sobieskiego wciąż powtarzano: „Cicho, bo Maryśka śpi”.

***

Olawia (1916–2001) była osobą niezwykle energiczną. Podczas okupacji pracowała w sklepie tekstylnym i moja mama zawsze powtarzała, że gdyby nie Ola, nie miałybyśmy się w co podczas wojny ubrać. Potem pracowała w instytucji administrującej kamienicami, a ostatecznie została główną księgową w okręgowym zarządzie kin zajmującym się, m.in. dystrybucją filmów. Podobno podwładni bali się jej nawet, bo była bardzo wymagająca. Ciocia Ola w równym stopniu potrafiła jednak wymagać także od siebie.

***

Krystyna (1920–2007), najmłodsza, po mężu Falkowska, skończyła prawo i otrzymała przydział pracy w Katowicach – tam się przeprowadziła. Wyszła za mąż za wdowca, który też był sędzią, i miał nastoletniego syna.

***

Babcia Klotylda z Turnauów Turowiczowa (1881–1979) biegle znała francuski i niemiecki. W ostatnich dniach życia, gdy traciła rozeznanie i pamięć, mówiła właśnie w jednym z tych dwóch języków, nie po polsku. Bardzo dużo czytała, m.in. wszystkie recenzje filmów, książek, spektakli. Z Basią, moją siostrą, i kuzynkami śmiałyśmy się, że babcia przeprowadza cenzurę, bo kiedy pojawiał się w kinach np. nowy film, to babcia decydowała, czy wolno nam go obejrzeć. Na podstawie recenzji oceniała, czy jest on stosowny dla dorastających panienek, jakimi wówczas byłyśmy.

Różnie bywało z dostosowywaniem się do jej woli, ale potrafiła stanowczo ją przeprowadzać. Była niesamowitą pedantką, dlatego też w czasach, kiedy dziadkowie mieli pomoce domowe, kucharkę i sprzątaczkę, rotacja była spora. Baśka zauważyła, że na całe szczęście nie trzeba ich meldować, bo inaczej nie dałoby się wejść do kamienicy z powodu ilości naklejonych przy drzwiach karteczek z nazwiskami. Gdy już tam nie mieszkałyśmy, dziadek August (1875–1960) odwiedzając nas, mówił: „Wiecie co, jest nowa Kasjopea”. Skąd sobie wziął, by tak je nazywać, nie wiem. Potem gotowanie przejęła moja mama, a pani do pomocy tylko sprzątała. Ola opowiadała, że kiedy wszyscy spali, babcia szła do kuchni, brała czajnik i wyparzała wszystkie garnki. Nie wierzyła, że zostały porządnie wyszorowane.

Pewnego dnia babcia Klotylda położyła się do łóżka, jak się okazało – na lata. Wśród kobiet w rodzinie Turnauów często dochodziło do takich sytuacji – w pewnym momencie kobiety kładły się do łóżka i już z niego nie wstawały. Babcia położyła się do łóżka jeszcze gdy moje dzieci były małe, dlatego nie mówiły o niej inaczej, jak: „Babcia chola”. I taką mamy ją też na zdjęciach: łóżko wypuszczone na pokój, na nim babcia Klotylda otoczona prawnukami. Mówiło się, że babcia choruje na coś, co nazywano angina pectoris – dziś znamy jako jedną z postaci choroby niedokrwiennej serca. Leżała w łóżku ponad 10 lat.

Natomiast dziadek August Turowicz zmarł nagle, choć zawsze się mówiło, że jest najzdrowszy w świecie. Inaczej niż babcia Klotylda, która lubiła powtarzać:  „Mam 64 lata i moje dni są policzone”. Usłyszałam je po raz pierwszy jako dziecko, a zmarła w 98. roku życia.

***

Pamiątką po tamtych czasach są, poza wspomnieniami, portrety pradziadków wiszące w moim domu – Olawii i Henryka Turnauów, rodziców babci Klotyldy.

Kraków, 20 listopada 2008 r.

ZOFIA DUNIKOWSKA (ur. w 1936 roku w Krakowie – zm. w 2020 roku w Krakowie) ukończyła matematykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Życie zawodowe spędziła w krakowskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej (zajmowała stanowiska od asystenta do starszego wykładowcy). Z mężem Ryszardem miała dwie córki; mieszkała w Krakowie

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego