Włodzimierz Zagórski

 

Jerzy Turowicz pojawił się w moim życiu tuż po wojnie poprzez rodziców, Marynę i Jerzego Zagórskich. Jego rodzina i moja były wówczas w mniej więcej tej samej sytuacji społecznej: nadzy, bosi i z dziećmi. Turowiczowie mieli już Elżbietę (jest moją równolatką) i Joannę (w 1947 roku urodzi się Magdalena), u nas była Bożena, Elżbieta i ja. W Krakowie mieszkaliśmy niedaleko siebie: oni przy ulicy Lenartowicza, my przy alei Słowackiego. Rzeczywiście biegało się między domami, jak to opisałem w 1997 roku w „Tygodnikowym” dodatku przygotowanym na 85. urodziny Turowicza[1], np. z książką „1984” Georgeʼa Orwella, wydaną przez Giedroycia, którą Jerzy posiadał i pożyczał. Przede wszystkim przynosiłem jednak do domu od Turowiczów duże ilości albumów wydawnictwa Alberta Skiry z reprodukcjami dzieł sztuki, które wszyscy żeśmy oglądali z wielkim zapałem. Gówniarze też.

Nie wiem, czy Turowicz i mój ojciec poznali się przed wojną, ale wiedzieć chyba o sobie wiedzieli, ponieważ obracali się w bliskich sobie kręgach intelektualnych. Ojciec był wówczas raczej lewicowy: współtworzył w Wilnie grupę poetycką „Żagary”, współpracował z Henrykiem Dembińskim, ale w 1936 roku, po procesach moskiewskich, zerwał z „lewicowymi miazmatami”. Doświadczenia okupacji utwierdziły ojca w przekonaniu, że jedyną szkołą filozoficzną stawiającą opór totalitaryzmom jest katolicyzm i cały ten czas był już u niego mocno zdeterminowany przez myślenie katolickie.

***

Tu dygresja o moich rodzicach. Oboje pochodzili z tzw. dalszych Kresów: ojciec urodził się w Kijowie, matka w Petersburgu. Pobrali się w Wilnie w 1936 roku, a w 1938 ruszyli stamtąd do Łodzi, rok później przenosząc się do Warszawy, gdzie spędzili całą okupację (m.in. przechowywali Żydów). Drzewka w Yad Vashem mają nie tylko oni, ale też mój stryj Wacław Zagórski i Barbara, jego druga żona. Przyjaźnie i nienawiści z okupacji trwają do dziś – przenoszą się na mnie, np. dyskretnym opiekunem mojej kariery był prof. Aleksander Gieysztor, znajomy rodziców z czasów, gdy był jednym z szefów w Wydziale Biura Informacji i Propagandy AK. Związki i zaufanie zbudowane podczas okupacji były nienaruszalne.

Rodzice mieszkali przy ulicy Schroegera na końcu Bielan, na ówczesnych przedmieściach stolicy. W lipcu 1944 roku, tuż przed powstaniem, wyjechaliśmy do Wieliszewa, wioski niedaleko Warszawy, dziś w pobliżu Zalewu Zegrzyńskiego. Jest nawet zbiór wierszy ojca, pierwszy wydany po wojnie, „Wieczór w Wieliszewie”. Wyjazd był wyrazem sprzeciwu moich rodziców wobec decyzji o wybuchu powstania; jej wydanie ojciec uważał wręcz za przestępstwo.

Na tydzień przed powstaniem przyjechali do Wieliszewa Basia i Krzysztof Baczyńscy, którzy byli bardzo zaprzyjaźnieni z moimi rodzicami. Dzień przed rozpoczęciem walk mieli wrócić do Warszawy. Pamiętam, że rodzice niemal na klęczkach prosili ich, by nie wracali do stolicy. Ale oni uważali, że muszą, że ojczyzna, że honor… Dojmująca była nierozwiązywalność tej sytuacji. Nie wiadomo było co robić, a każda decyzja ostatecznie okazywała się zła.

***

Z takim bagażem okupacyjnym moi rodzice wylądowali w Krakowie. Zatrzymał się tam również Jan Dobraczyński, którego mój ojciec poznał podczas okupacji (jak wiadomo, Dobraczyński był zaangażowany w prace Rady Pomocy Żydom). Obaj goli i bosi rozglądali się, gdzie by się tu zaczepić, i zobaczyli zasobnego Jureczka Turowicza, który miał jeszcze do przeputania ślubną biżuterię żony. Natychmiast dwa cwane warszawiaki namówiły go na założenie wydawnictwa i – wszystko przepadło. Choć zaczęło się dobrze, bo pierwszą wydaną książką była powieść „Najeźdźcy” Dobraczyńskiego, która sprzedała się w wielkim nakładzie. Potem jednak ojciec wystąpił z dziełem „Indie w środku Europy”, napisanym po podróży do Niemiec, jaką przedsięwzięli z matką od razu po zakończeniu wojny, by obejrzeć Rzeszę po klęsce. Książkę wydano, po czym cenzura poleciła zniszczyć cały nakład. No i wydawnictwo finansowo się rozłożyło.

Po latach Magdalena Smoczyńska, najmłodsza Turowiczówna, znalazła w papierach ojca teczkę z napisem „własność Jerzego Zagórskiego”, zawierającą nieznane wiersze Tadeusza Borowskiego. Przekazałem je na własność Archiwum Jerzego Turowicza, a kserokopie podarowałem Tadeuszowi Drewnowskiemu i żyjącej jeszcze wówczas żonie Borowskiego – Marii Rundo, która mieszkała na Odyńca w Warszawie. Wiersze, z komentarzem Drewnowskiego, ukazały się w „Tygodniku Powszechnym”[2].

Przy okazji dygresja o Marii Rundo. Zaszedłem do niej z tymi wierszami, a ona do mnie: „Ja to miałam szczęście w życiu… Po pierwsze, ponieważ jestem pół-Żydówką, płacą mi odszkodowanie wojenne z pieniędzy żydowskich, po drugie – w Auschwitz byłam i za to też mi płacą dodatek do renty. Szczęście miałam w życiu jak diabli, bo przecież bez tych dodatkowych pieniędzy to bym zdechła z głodu”… Takie miała poczucie humoru i była bardzo mądrym człowiekiem.

A teraz, skąd się wzięły nieznane wiersze Borowskiego u Turowicza? Otóż podczas wspomnianej już podróży po Niemczech, ojciec spotkał Borowskiego i nakłonił go do powrotu do Polski. Znaleziona teczka z wierszami była niewątpliwie przygotowywanym do wydania tomem wierszy Borowskiego, tyle że tymczasem wydawnictwo upadło.

Przyjaźń Turowicza z moim ojcem przetrwała ten upadek. Rozchwiała się dopiero po wyjeździe moich rodziców do Warszawy w 1957 roku.

***

W roku 1953, jak wiemy, zamknięto „Tygodnik” z powodu odmowy zamieszczenia tekstu oddającego honory zmarłemu Stalinowi. Pismo przejmuje Stowarzyszenie PAX, a w naszym domu przy Słowackiego pojawia się sama Luna Bristigierowa, jedna z najważniejszych osób w Urzędzie Bezpieczeństwa, która składa memu ojcu propozycję nie do odrzucenia: by mianowicie został redaktorem naczelnym „Tygodnika”. Pamiętam do dziś to lekkie poruszenie w domu: „Luna przyjechała, by postraszyć ojca… A jeśli nie weźmie pisma? To co? Jego zabiorą?”. Strach był i tyle. Ale ojciec, kiedy trzeba było, był przytomny: „Biorę, biorę, a zastępcą redaktora naczelnego zostaje Jerzy Turowicz”. I Luna poszła w czorty, natomiast wspomniany już Dobraczyński takiej propozycji, współtworzenia „Tygodnika Powszechnego” bez Turowicza, się nie oparł.

W pierwszej połowie lat 50. tak u Turowiczów, jak u nas pieniędzy za wiele nie było. W naszym nie brakowało na jedzenie, u Turowiczów – moim zdaniem, różnie bywało. Turowiczówny nie bez powodu znalazły się w szkole z internatem w Szymanowie – niepokalanki nie brały od nich czesnego. U nas zresztą też bywały okresy, że braliśmy u skrytek (nazywaliśmy tak żeński zakon bezhabitowy, który miał siedzibę gdzieś w pobliżu alej Trzech Wieszczy) do baniek trzy obiady. By starczyło dla sześciu osób, dolewało się wody. Tak bywało po 1954, gdy ojca drukować nie można było wcale i żeby przeżyć, tłumaczył z ruskiego jakąś „Teorię literatury” Błagoja.

I w tych to chudych latach trzej panowie: Czesław Rzepiński, znany malarz-kolorysta, Turowicz i Zagórski, zaprzyjaźnieni ze sobą, znaleźli się na wspólnych wakacjach w Czorsztynie. Konkretnie dwaj pierwsi przyjechali do nas. Są zresztą listy Turowicza z tego okresu do Anny, w których opisuje, jak to sobie pojada wspaniale u tych Zagórskich. Widać był trochę wyposzczony…

Tu dygresja o ówczesnym systemie zaopatrzeniowym: matka robiła zakupy na tzw. czarnym rynku, gwiżdżąc na zakazy – nie widziała w tym żadnego problemu. A zakazy, szczególnie dotyczące obrotu mięsem, były liczne: chłop za ubój własnego wieprzka czy cielaka mógł trafić do więzienia, handlarki rozprowadzające mięso – takoż. Toteż dystrybucja odbywała się na poły konspiracyjnie: od zaufanego sprzedawcy do znanego sobie klienta. W tym przedmiocie trwała konspiracja i była ona na ogół zwycięska. Ilekroć więc pojawiała się możliwość nielegalnego kupna mięsa, np. u „baby z cielęciną”, niemal wszyscy, bardzo szczęśliwi, z tego korzystali. Trzeba było mieć pieniądze, ale znowuż nie aż takie. Był to bowiem czas, kiedy pogłowie krów w kraju zbliżało się do 10 milionów i cielęcina była relatywnie tania. U Turowiczów panowało chyba jednak przekonanie, że korzystanie z dobrodziejstw „czarnego rynku” jest czymś niewskazanym; brakowało im pewnie pieniędzy, ale i odpowiedniej nutki anarchii, by się do takiego sposobu zaopatrywania przekonać.

Wracając do wakacji, przed wyjazdem Anna i moja matka pojechały na tandetę pod Halą Grzegórzecką w Krakowie i kupiły całej trójce trzy ubrania letnie: marynarki i spodnie z surowego, dość szorstkiego płótna, obszyte niebieską lamówką. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że na wsi rozpoznano w tych strojach uniformy więzienne. Nikt z nas nie wiedział, o co chodzi, a okoliczne chłopstwo zaśmiewało się z „modnych krakowiaków” w kułak.

***

W pierwszym numerze „Tygodnika” ukazał się wiersz ojca „Strumień”. Tak więc ojciec był obecny przy zakładaniu pisma, ale potem, co wielokrotnie podkreślał, stwierdził, że nie chce być pisarzem katolickim. Publikować można wszędzie – ważne było co innego: że jako pisarz katolicki musiałby słuchać jakiegoś hierarchy. Wykluczone! Świadomość takiej podległości wobec Kościoła hierarchicznego była dla mojego ojca nieznośna, choć był on niezwykle wierzącym człowiekiem. Miał zresztą trochę za złe Jerzemu, że robi z siebie zawodowego katolika i powtarzał: „Kościół katolikom zawodowym nie płaci nic”. Święta prawda. Darmowe wakacje w Górze Kalwarii, czy nauczanie córek w klasztornych szkołach Szymanowie i Nowym Sączu to jeszcze, ale taca na pismo? Przecież kryzys pisma wziął się między innymi stąd, że parafie odmówiły jego prenumeraty, bo jest nie dość katolicki. A może zbyt samodzielnie myślący?

***

Dom Turowiczów z trzema dziewczynami przyciągał wielu ludzi. Poza tym mieszkał tam Wojciech Plewiński z rodziną. Pomieszkiwała Beatka Tyszkiewicz – są nawet moje zdjęcia z Beatą, jak tańczymy u Turowiczów na jakimś spotkaniu. Anna i Jerzy traktowali ją jak dodatkową córkę, a już prawie całkiem jak córka była Dunka Micińska, późniejsza znawczyni Witkacego, która po różnych perypetiach została moją drugą żoną. Turowiczowie znali Halinę Micińską-Kenarową, jej matkę, przed wojną znali się z Bolesławem Micińskim, więc kiedy na czas studiów Dunka u nich zamieszkała, rozpoczęła się wielka przyjaźń i to na całe życie tak z nimi, jak z ich córkami. Do bliskich przyjaciółek domu należała też m.in. Marysia de Rosset Borejszyna, która poznała się z Magdaleną w szkole niepokalanek w Nowym Sączu.

Towarzystwo było różnorodne, bo Turowiczowie, Turnauowie czy Gąsiorowscy, z których pochodziła Anna, mają wszak parantele ziemiańskie, a nawet arystokratyczne (ale jeśli chce się być niegrzecznym, można o nich powiedzieć: półpanki galicyjskie). Przede wszystkim jednak w pewnym środowisku ludzie po prostu się znali. W tych bliskich sobie kręgach obracali się też np. Rzepińscy, Czesław i jego żona Maria, zwana Myszką (była historykiem sztuki).

Ludzie się przenikali i inspirowali. W tym samym kawałeczku Krakowa, gdzie żyli Turowiczowie, mieszkał na Łobzowskiej prof. Kazimierz Wyka (dwa kroki od Jerzego i dwa kroki od mojego ojca). To on właśnie był promotorem pracy magisterskiej Dunki i skierował ją do pracy nad Witkacym, sugerując opracowanie edytorskie jego pierwszej powieści „622 upadki Bunga, czyli demoniczna kobieta”. Dunka z kolei, gdy już była nauczycielką języka polskiego w szkole Kenarowej, poznała Władysława Hasiora i później przedstawiła go Turowiczowi i Stanisławowi Rodzińskiemu, dzięki czemu przez jakiś czas sztuka tego artysty była obecna na łamach „Tygodnika”.

Gdy pobraliśmy się z Dunką, Jerzy często u nas w Warszawie przy alei Wilanowskiej bywał. Podczas jednej z takich wizyt Dunia, zapominając jaki to dzień, podała na kolację smażoną białą kiełbasę z kartoflami. Jerzy wszystko grzecznie zjadł. Gdy się zorientowaliśmy, że mamy ni mniej, ni więcej tylko Wielki Piątek – nie wiedzieliśmy, jak go przepraszać. Potem w „Kwiatkach św. Franciszka” znalazłem podobną scenę: przed św. Franciszkiem ustawiono wykwintne dania, a on sięgając po jedzenie, każdy kęs posypywał popiołem. Uważał, że nie wolno odmówić posiłku smacznego i wspaniałego, na którego przygotowanie człowiek poświęcił tyle sił, ale też nie można żyć wyłącznie przyjemnością smaku. Zasada jest jednak taka, że nie wolno odmówić. Podobnie Turowicz: bardziej niż o kościelnych nakazach, myślał o tym, by Dunce nie było przykro, gdyby odmówił zjedzenia posiłku. W jego myśleniu człowiek był ważniejszy niż wielkopiątkowy post.

***

Gdy miałem 14 lat, Jerzy zaprosił mnie do udziału w nocnych misteriach Wielkiej Soboty w Tyńcu[3] – nie znałem takich obrzędów i przypuszczam, że Turowicz proponował takie przeżycia nie tylko mnie. Nie była to jednak walka o moją duszę – nic takiego. Dano mi po prostu łaskę uczestnictwa w czymś, co Jerzy uważał za ważne. Myślę, że to było coś takiego, jak wspólne oglądanie ładnego obrazu – chęć podzielenia się zachwytem nad czymś pięknym i niezwykłym albo chociaż pokazania, że coś takiego jest.

Jerzy był też świadkiem mojego bierzmowania. Teraz nie zdajemy sobie sprawy, w jakim stopniu ludzie, deklarujący się w pierwszej połowie lat 50. jako katolicy, stawali się pariasami struktur społecznych, a dzieci, które chodziły na religię, były prześladowane w szkołach. Pamiętam, że za przewinienie, któremu nadano wymiar polityczny, wyrzucono mnie z podstawówki z „wilczym biletem” i tylko protekcji wysoko stojącego w strukturach partyjnych Jana Kotta, przyjaciela rodziców, zawdzięczałem przyjęcie do szkoły Towarzystwa Przyjaciół Dzieci nr 1 w Krakowie, gdzie jednak poddano mnie reedukacji politycznej. Między innymi zakazując chodzenia na religię (do czego się nie stosowałem) i siłą zrywając z szyi krzyżyk. W pewnym sensie katolicy żyli wówczas w katakumbach, więc zaproszenie Jerzego do Tyńca było pewnego rodzaju wtajemniczeniem.

Życie w katakumbach silnie jednak ludzi wiązało. Taką mocną grupą był np. Teatr Rapsodyczny, którego aktorzy – w tym Mieczysław Kotlarczyk i Danuta Michałowska – wpadali do naszego domu. Jedli, pili, cieszyli się sobą.

Bardzo wierzącymi katolikami byli Jankowie Błońscy, którzy zresztą wyszli do ślubu, w lipcu 1951 roku, z naszego mieszkania przy Słowackiego (podczas ślubu dopisano mnie dla hecy jako trzeciego świadka, a miałem wówczas zaledwie 12 lat). Stało się tak, ponieważ Teresa, studentka medycyny, przyjaźniła się z moją siostrą i ostatecznie u nas zamieszkała. Janek i Teresa byli biedni jak myszy kościelne (żyli m.in. z oddawania krwi), oboje studiowali i byli bardzo młodzi (Janek miał 20 lat, gdy się żenił), a po ślubie zamieszkali na krótko u nas. Kiedyś w nocy wszedłem do łazienki, a tam siedziała Teresa i mocząc nogi w zimnej wodzie, by nie zasnąć, kroiła na płatki mózg wyciągnięty z formaliny. W ten sposób uczyła się anatomii mózgu.

W 1957 roku moja rodzina wyjechała do Warszawy. Rodziny, oczywiście, spotykały się rzadziej, ale ojciec i Jerzy Turowicz widywali się systematycznie, choćby na spotkaniach Pen Clubu czy Związku Literatów Polskich. Sam widywałem się z Turowiczem mniej więcej co miesiąc w siedzibie warszawskiego KIK-u (którego byłem członkiem) na Kopernika, gdzie odbywały się konwentykle z udziałem koła posłów Znak. Turowicz, co oczywiste, brał w nich udział. Nie powiem jednak, bym utrzymywał jakieś bliższe z nim kontakty. „Wróciłem” do Turowiczów po ślubie z Dunką.

***

Jest dla mnie jasne, że potencjał takich ludzi jak Turowicz z reguły w Polsce nie jest wykorzystywany w pełni. Wyobraźmy sobie chociaż, jakim mógłby on być prezydentem, a nie został nawet kandydatem na ten urząd: przecież był człowiekiem czystych intencji, małych potrzeb, wierzącym i oddającym się innym ludziom. Może to nasz społeczeństwo na taką inteligencję, której przedstawicielem był Turowicz, nie zasługuje? Bo albo ją tłamsi, albo strzela z niej do wrogów, albo nie wykorzystuje odpowiednio.

Warszawa, 6 października 2008 r.

Prof. WŁODZIMIERZ ZAGÓRSKI (ur. w 1939 roku w Warszawie – zm. w 2015 roku w Warszawie) był biochemikiem. Na swoim koncie ma między innymi wybitne osiągnięcia w dziedzinie wirusologii molekularnej i biotechnologii roślin. W latach 1963–1968 był asystentem na Wydziale Biologii Uniwersytetu Warszawskiego, od 1968 pracownik Instytutu Biochemii i Biofizyki PAN.

Syn Jerzego Zagórskiego (1907–1984) – poety, krytyka literackiego i tłumacza; mąż Anny Micińskiej (1939–2001) – historyka literatury i krytyka literackiego, wybitnej znawczyni życia i twórczości Stanisława Ignacego Witkiewicza.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego

[1]        Włodzimierz Zagórski [Jerzy Turowicz kojarzy mi się z kilkoma wspomnieniami…], „Tygodnik Powszechny” nr 51–52, 21–28 grudnia 1997, dodatek: 85. urodziny Jerzego Turowicza, „Apokryf” nr 12, grudzień 1997, s. 14, wypowiedź w ankiecie: Głosy o Jerzym Turowiczu.

[2]        Tadeusz Drewnowski Niespodziewana przesyłka z Krakowa; Nieznane wiersze Tadeusza Borowskiego: Pieśń więzienna, strofy, Koncert, wieczór z Tuśką, *** [Będę się błąkał, tęsknił] (nadtytuł: Z Archiwum Jerzego Turowicza), materiały w: „TP” nr 8, 25 lutego 2001, s. 8.

[3]        Patrz też: Jerzy Turowicz Wielka Sobota w Tyńcu, „TP” nr 15, 15 kwietnia 1951, s. 3–4.