Teresa Bogucka

Nie umiem powiedzieć, kiedy dokładnie rodzice poznali się z Turowiczami. Z mojej perspektywy Jerzy Turowicz i pani Anna należeli do kręgu oczywistych znajomych, których zna się „od zawsze”. Moja mama, Maria Friedel, po mężu Bogucka, przyjaźniła się z Turowiczem od czasów przedwojennych, kiedy oboje należeli do Stowarzyszenia Katolickiej Młodzieży Akademickiej „Odrodzenie”. Mam nawet w domu kilka numerów wydawanego przez nich pisma „Odrodzenie”. Jakim cudem mama przeniosła je przez wszystkie granice i ocaliła mimo tylu zawieruch, i dlaczego akurat to, kiedy wszystko inne rodzice stracili, nie mam pojęcia. Mama kończyła studia we Lwowie, ale wcześniej studiowała w Wilnie i działała w tamtejszym „Odrodzeniu” – wydaje mi się, że tam właśnie poznała Turowicza.

Jej opowieści o „Odrodzeniu” – o jego ludziach: od ks. Waleriana Meysztowicza po Henryka Dembińskiego, o dyskusjach, o zjazdach corocznych zwanych Tygodniami Społecznymi, o wędrówkach, przygodach, zabawach – należały do opisywanego nam, dzieciom, świata mitycznego i nieodwołalnie minionego. Świata nieznanych krajobrazów i miejsc, a także sytuacji i możliwości, które nam się nie mogły zdarzyć, nawet nie bardzo potrafiliśmy je sobie wyobrazić.

Kontakty z Turowiczami zacieśniły się, kiedy po wojnie rodzice zamieszkali w Krakowie, a dla mnie stały się żywe, kiedy zamieszkaliśmy w Makowie Podhalańskim. Przyjeżdżali do nas latem, zwłaszcza po 1953 roku, kiedy zamknięto „Tygodnik” i pan Jerzy został bez pracy. Miałam wtedy osiem lat i pamiętam, że każdego roku, chyba do wznowienia pisma w grudniu 1956 roku, Turowiczowie przyjeżdżali do nas do Makowa Podhalańskiego na wakacje. Trochę czasu spędzali w Makowie, po czym zostawiali córki albo tylko najmłodszą, Magdalenę, i wyjeżdżali na spływ kajakowy. Co roku obiecywali, że następnego lata zabiorą także mnie – nigdy jednak, o co miałam wielki wówczas do nich i moich rodziców żal, do tego nie doszło.

Właśnie podczas jednego z takich pobytów po raz pierwszy pan Jerzy zaważył na moim życiu: pokazał mi, że można mieć do siebie samego dystans, co w relacjach z innymi bardzo pomaga. Rzecz dotyczyła wspólnoty wywołanej sprawą naszych nóg, wyśmiewanych przez nasze rodziny: moich „ogórasów” i jego „butelek”. Okazało się, że zamiast cierpieć nad zniewagą, można się roześmiać. Opisałam to w „Tygodniku”, w specjalnym dodatku wydanym z okazji 85. urodzin Turowicza w 1997 roku, i potem na bankiecie Bronisław Geremek chodził za mną mówiąc: „Wciąż myślę o pani nogach…”.

***

Mam wrażenie, że owe przyjazdy Turowiczów do Makowa łączyły się z sytuacją materialną, w jakiej znaleźli się po 1953 roku. Przy dzieciach nie mówiło się o wszystkim, usłyszałam jednak kiedyś rozmowę rodziców – choć nie wiem, czy była to przenośnia czy fakt – że pana Jerzego spotkała kolejna odmowa: chciał rozważać na zapleczu sklepu mąkę – wówczas wiele sypkich towarów przywożono w dużych workach, które dopiero w sklepie pakowano w torebki – i na to też nie pozwolono. Ówczesna władza baczyła, aby żadna państwowa instytucja (a innych wszak nie było) nie udzieliła pomocy osobie uznanej za wrogą. I jeśli postanowiła, że ktoś nie będzie miał pracy – nie było odważnego, który by mu ją dał.

Wtedy wszyscy klepali biedę, ale oni znaleźli się w sytuacji szczególnej. Jednak środowiska zdegradowane wspierały się wzajemnie w wszelkiej potrzebie. My mieliśmy w Makowie nie tylko dom, ale też sad, warzywnik, kury i zagon kartofli pracowicie obrabiany przez naszą nieocenioną pomoc, Martę Miller. Z jedzeniem nie było więc u nas żadnego kłopotu; u Turowiczów mogły się pojawiać i takie braki – w każdym razie moja babcia, szykując dom na ich przyjazd, mawiała: „Niech te dzieci chociaż porządnie zjedzą”.

***

Moja rodzina – czyli rodzice, dziadkowie, ja i dwóch braci – znalazła się w Makowie Podhalańskim, bo, po pierwsze, szalała wówczas gruźlica i rodzice szukali zdrowego powietrza, po drugie – ważniejsze – chcieli się w ten sposób odizolować od opresyjności stalinizmu. Z dumą klepaliśmy biedę. Tata, Janusz Bogucki, historyk sztuki, pisał książki o Matejce i Gierymskich. Mama, też historyk sztuki, była z kolei gorliwą społecznicą, więc leczyła, robiła teatrzyk dla wiejskich dzieci, uczyła je rysunków, różnych zabaw – działo się mnóstwo. Realizowała wówczas nieco XIX-wieczny pomysł, by „oświecać lud”, ucząc mycia zębów, noszenia majtek czy, to już poważniejsza materia, kształcenia dzieci po ukończeniu przez nie szkoły podstawowej. Bo też przepaść klasowa była wówczas olbrzymia. Jako dziecko bezbłędnie rozpoznawałam chłopów, czy jak to się wtedy u nas w domu mówiło – ludzi biednych. Po nędznym obdartym odzieniu, po gwarze, po wyglądzie. Dzieci chorowały na krzywicę, miały garby, skrofuły i tzw. dzioby – raz nawet widziałam kołtun, który moja mama usiłowała wyleczyć.

Tą trwałą nędzą ludu inteligencja była zresztą przez komunistów moralnie szantażowana. Tak moi rodzice, jak Turowiczowie, choć niesłychanie się identyfikowali z przedwojenną niepodległą Polską, to przecież wiedzieli, że nie rozwiązała ona problemów najważniejszych, jak ciemnota, analfabetyzm, brak opieki lekarskiej, czasem głód, zawsze upośledzenie społeczne. Przecież w wileńskim „Odrodzeniu” działał Henryk Dembiński, najpierw żarliwy katolik, a potem równie przekonany komunista, który wyewoluował w stronę lewicy między innymi z powodu niezgody na panujące w przedwojennej Polsce stosunki społeczne.

Tymczasem po wojnie przyszła władza, która owymi zaniedbaniami obarczyła II Rzeczypospolitą, a sama prostymi decyzjami dała chłopom ziemię, zajęła dwory na szkoły i sanatoria, dość szybko zwalczyła gruźlicę, otworzyła szeroko drogi awansu ze wsi. I jeszcze w kółko głosiła, że pańska Polska nie chciała nic z tym zrobić, dopiero komuniści zechcieli i potrafili. Inteligencja ówczesna była wobec takich argumentów bezradna, co się przekładało na jej myślenie o socjalizmie: że właściwie tak, ale… Nie takie koszty, nie takie metody. Niemniej trzeba było kwestię chłopską rozwiązać…

Ojciec opowiadał mi o udziale w latach 30., kiedy służył w wojsku, w pacyfikacji ukraińskich wiosek: przychodziło wojsko polskie, zganiało wszystkich i kolejno ściągali chłopom portki, by spuścić im lanie na oczach ich kobiet i dzieci. Mój tata schował się w wiejskim wychodku, by nie brać w tym udziału, ale inteligent z takiego powodu musiał mieć kaca. Rzezie Polaków na Ukrainie, które rozpoczęły się w 1943 roku, moi rodzice komentowali jednoznacznie: tu nie chodziło tylko o różnice narodowościowe czy wyznaniowe, ale o upokorzonego chłopa, który nie zapomina i gdy nadarza się możliwość, potrafi upomnieć się o swoją godność.

***

Jako dziecko, które czytało wszystko byle nie książki dla dzieci, znalazłam w „Odrodzeniu” tekst Turowicza o getcie ławkowym wprowadzonym przez rektora jednej z uczelni, bodaj Uniwersytetu im. Jana Kazimierza we Lwowie. Tekst wydał mi się jakiś niejednoznaczny. Nie potępiał bowiem owej decyzji rektorskiej, wedle której na wykładach Żydzi mieli siedzieć osobno, znajdował jakieś argumenty, chyba tyczące uspokojenia nastrojów studenckich. W każdym razie ja, wzmocniona edukacją w szkole socjalistycznej, która podobnie jak dom wpajała mi przekonanie, że wszyscy ludzie są równi, nie mogłam tej ostrożności Turowicza zrozumieć.

Mama odbyła wtedy ze mną rozmowę, którą dobrze zapamiętałam, bo najpierw wpędziła mnie w dysonans poznawczy, a po latach pozwoliła wiele zrozumieć. Tłumaczyła ten tekst klimatem czasu, w którym pewne rzeczy są dla wszystkich naturalne. I nawet człowiek, który czuje, że coś nie jest w porządku, musi brać poprawkę na to, co myślą wszyscy inni – po to, by zmieniać ich postawy. Getto ławkowe było lepsze niż numerus clausus, czyli procentowe ograniczenie liczby studentów pochodzenia żydowskiego, a to z kolei niż numerus nullus, czyli niedopuszczenie Żydów do studiów w ogóle. Według mamy, moja interpretacja tego tekstu była powojenna, bo patrzyłam na tę dyskryminację przez pryzmat Holocaustu, którego przedwojenny autor nie mógł sobie żadną miarą nawet wyobrazić. (Uważałam, po prostu, getto ławkowe za jeden z kroków do izolacji Żydów, a następnie Zagłady.) Przed wojną ludzie, którzy byli przeciwni takiej segregacji, stanowili znikomą mniejszość. Starali się zatem łagodzić napięcia, by móc zmieniać myślenie powszechne. Powiedziała jeszcze coś, z czym nastoletniej osobie trudno się było zgodzić: że w sytuacji konfliktu pokonanie tych, co myślą inaczej i zmuszenie do przyjęcia naszej racji niczego nie zmienia – oni tylko obudują swe argumenty poczuciem krzywdy. Lepszy jest kompromis, który nikogo nie poniża, a z czasem pozwala przekonać najbardziej opornych.

***

Po przełomie październikowym ʼ56 roku rodzice wrócili do Krakowa, gdzie znaleźli pracę. Tata redagował wkładkę „Plastyka” do „Życia Literackiego”, którego redakcja mieściła się przy ulicy Wiślnej 2. Mama prowadziła galerię „Krzysztofory” przy ulicy Szczepańskiej. Nie od rzeczy będzie dodać, że moich rodziców łączyła też z Turowiczami wspólnota zainteresowań – cała czwórka pasjonowała się sztuką. Tak więc wszystko kłębiło się w jednym miejscu, bo Kraków to było wówczas małe miasto – wystarczyło wyjść na linię A-B, czyli zachodnią pierzeję Rynku Głównego, by „wszyscy wszystkich spotkali”. Tym bardziej, że w literacko-artystycznych sferach Krakowa raczej wszyscy utrzymywali ze sobą kontakt.

Ale ja miałam już wówczas ponad 10 lat i coraz bardziej nie znosiłam życia artystycznego. Tym bardziej, że o ile w Makowie rodzice się nami zajmowali, w Krakowie pochłonęła ich praca. Wyszło na to, że to ja miałam prowadzić dom i gotować obiady dla braci. Tymczasem w tym domu nieustannie siedzieli artyści! Prawie zamieszkał u nas narzeczony Joanny Turowiczówny, potem mąż – Marek Piasecki, fotografik, którego mój ojciec bardzo cenił. A mieliśmy wtedy zaledwie dwupokojowe mieszkanie z kuchnią (i lokatorem) przy ulicy Ujejskiego na Półwsiu Zwierzynieckim, które moi rodzice kupili za jedyne duże pieniądze, jakie udało im się w życiu zarobić – sprzedawali po wojnie ręcznie malowane guziki.

***

I to chyba tyle – czas mojej intensywnej z Turowiczami znajomości przypadał na moje dzieciństwo, po czym, jako pierwsza, wyniosłam się do Warszawy, gdzie zamieszkałam w liceum z internatem sióstr nazaretanek. Moja rodzina, po kolei, też się przeprowadziła do Warszawy. Oczywiście, gdy jeździliśmy do Krakowa, zawsze zachodziliśmy do Turowiczów na Lenartowicza, a kiedy oni przyjeżdżali do Warszawy, odwiedzali rodziców w „Galerii Współczesnej” na tyłach Teatru Wielkiego, którą przez lata prowadzili.

W 1968 roku, gdy wyszłam z więzienia, w którym znalazłam się po „wypadkach marcowych”, mama nakłoniła mnie, by pojechać do Turowiczów. To był akurat dzień wyborów. Mama rozmawiała z panią Anną, po czym ta nagle przerwała i poszła do drugiego pokoju obudzić Joannę, by poszła zagłosować. Ucieszyłam się w duchu bardzo, że nie muszę tego robić, bo władza ludowa odebrała mi prawa obywatelskie…

Dzisiaj, przypuszczam, niejeden domorosły znawca i krytyk systemu oceniłby udział w głosowaniu jednoznacznie negatywnie, podobnie jak uczestnictwo Turowicza w obradach Frontu Jedności Narodu. Trudno dziś niektórym zrozumieć, że środowisko „Tygodnika” wymierzało granice kompromisu w kontaktach z władzą dla ocalenia pewnych wartości i że były to granice nieprzekraczalne. W 1953 roku „Tygodnik” odmówił zamieszczenia nekrologu Stalina, a w 1968 nie zamieścił bodaj słowa na temat tego, co się działo w marcu i później. Cała prasa licytowała się w służalczości wobec władzy, potępianiu jej wrogów, demaskowaniu chwiejnych, a „Tygodnik” milczał. Milczał bardzo donośnie: odmówił pisania o tamtych wydarzeniach, bo pisać można o nich było tylko w sposób plugawy. Taka „odmowa uczestnictwa” była wówczas uderzająca, bo tego rodzaju daninę składała władzy każda instytucja publiczna, a przecież, kto wówczas nie był za władzą ludową, ten był przeciwko niej…

***

Po naszej wyprowadzce do Warszawy kontakty były już zdecydowanie rzadsze niż wcześniej. Mama długo zmagała się z chorobą Parkinsona, tata opiekował się nią, właściwie nigdzie już wówczas nie bywali. Pozostały jednak między Turowiczami i moimi rodzicami życzliwość oraz pamięć o przyjaźni. A w domu zawsze czytano „Tygodnik Powszechny”.

Dopiero za wolnej Polski, po tekstach publikowanych w „Gazecie Wyborczej”, zaczęłam otrzymywać listy od pana Jerzego. Była w nich jakaś atencja, że ta mała Tereska, która miała kompleks na punkcie swoich nóg, pisze teraz takie rzeczy… No proszę, co to wyrasta z naszych dzieci.

W 1995 roku byliśmy na wspólnej wycieczce warszawskiego KIK-u do Ziemi Świętej i wtedy poczułam się jak ktoś z rodziny – bacznie, choć dyskretnie, pilnowałam, czy nie trzeba w czymś pomóc. Tym bardziej, że i pan Jerzy, i pani Anna zaliczyli cały niezwykle bogaty program, poza wejściem na Masadę. Pan Jerzy nawet pływał w Morzu Martwym.

Na wycieczkę pojechało towarzystwo trochę z łapanki. W efekcie, w autokarze którym jeździliśmy po kraju, na przedzie siedziała elita katolickiej inteligencji polskiej, a z tyłu tacy, którzy zrywali boki widząc pejsatych Żydów. Miałem wówczas taki odruch, że kiedy spotykało mnie na tej wyciecze zgorszenie religijne, a zdarzało się to nie jeden raz, biegłam do pana Jerzego na skargę.

Raz zgorszyłam się w kaplicy Narodzin, gdzie mieliśmy zamówioną mszę po włosku. Przed nami odprawiał mszę któryś z Kościołów wschodnich – trochę się przedłużało i franciszkanie, którzy mieli odprawiać mszę dla nas, biegali nerwowo, podkreślając, jakie to bezprawie, bo to „nasza godzina”… Kłócili się po prostu o to miejsce. Wreszcie poprzednicy zakończyli modły, weszliśmy do kaplicy, a franciszkanie wyjęli ikonę i włożyli w ramy jakiś swój knot. „Nic nie mów, sam widzę” – usłyszałam od pana Jerzego, ale jednak nie zdzierżyłam, wyszłam z kaplicy i poszłam do Arabów, którzy też odprawiali mszę. Nic z niej nie zrozumiałam, ale tam chrześcijanie się nie żarli.

Z kolei przy Grobie Pańskim, który też jest podzielony – Koptowie mają głowę sarkofagu, a prawosławni resztę – zauważyłam, że kolejka stoi tylko do części prawosławnej, a przy wezgłowiu pusto. Zajrzałam tam i ujrzałam tłustego mnicha, którzy składał torebki foliowe, o Grób wyrównując kanty. I ja znowu do pana Jerzego, że tu się taka straszna profanacja odbywa, na co mi odpowiedział: „Dobrze, że nie weszłaś do środka, bo złapałby cię za rękę i musielibyśmy pięć dolarów zapłacić, by cię wykupić”…

Wśród uczestników wycieczki pan Jerzy cieszył się stosowną atencją, ale dla obsługi był krnąbrnym i niezdyscyplinowanym członkiem grupy. Wycieczka była wybitnie niepaląca, w wielu miejscach obowiązywał zakaz palenia i Turowiczowie ciągle dostawali przyganę od przewodniczki, że gdzieś tam sobie przypalali: „Pan Turowicz skończył wreszcie palić ten papieros?!”.

Pamiętam jeszcze, że w Jordanie, który okazał się błotnistą strugą, pan Jerzy wypatrzył sobie kamień, kazał go sobie podać i zabrał ze sobą do kraju.

***

Mam wrażenie, że pan Jerzy nie zmienił się od czasu, kiedy jako kilkulatka z kompleksami go poznałam. Był serdeczny i uważający na dzieci – nie skryty milczek, raczej rozmawiał i słuchał tego, co ta mała osoba do niego plotła. Ta uważność była w nim zawsze.

Nigdy, w odróżnieniu od rozmaitych smarkatych panienek, nie przeszłam z panem Jerzym na ty, bo lubiłam to, że zwraca się do mnie po imieniu, jak ktoś z pokolenia rodziców. Gdy umarł, poczułam, że wszyscy odeszli i jestem najstarsza, a to wcale nie jest takie przyjemne.

Warszawa, 6 października 2008 roku

TERESA BOGUCKA (ur. w 1945 roku w Zakopanem) ukończyła socjologię na Uniwersytecie Łódzkim. Współpracowała z Komitetem Obrony Robotników. Laureatka nagród: polskiego PEN Clubu im. Ksawerego Pruszyńskiego (1991) i Nagrody Kisiela (2004). Publicystka „Gazety Wyborczej”. Autorka książek: Polak po komunizmie (Znak, Kraków, Fundacja im. Stefana Batorego, Warszawa, 1997; nominowana do Nagrody Nike), Cienie w ogrodzie (Wyd. Sic!, Warszawa 2000), Triumfujące profanum: telewizja po przełomie 1989 (Wyd. Sic!, Warszawa 2002). Mieszka w Warszawie.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego