Krzysztof Kozłowski

Jerzy Turowicz uważał, że istnieje coś takiego, jak autorytet i było to pojęcie dla niego ważne. W swoim piśmie drukował więc tylko tych autorów, których osobiście szanował. W pierwszych latach istnienia „Tygodnika Powszechnego” – ale też po wznowieniu w 1956 roku – autorem w nim pożądanym była profesura, nie tylko krakowska. (Razem z Jerzym odwiedzałem profesora Adama Krzyżanowskiego, który wydawał mi się strasznie wiekowy, bo opowiedział nam podczas jednego ze spotkań, że nie powołano go do wojska austriackiego, ponieważ był za stary…). Niektórych redaktorów nawet drażniła ta „profesorskość” pisma, uważaliśmy, że respekt Turowicza wobec uczonych jest jakby nieco za duży. Tym bardziej że z uczonymi, jako autorami, postępować trzeba było ostrożnie; gruntowne poprawki raczej nie wchodziły w grę, nawet jeżeli tekst ewidentnie tego wymagał.

W dziedzinie sztuki i literatury sprawa była bardziej skomplikowana, bo tutaj sam tytuł, że ktoś jest pisarzem czy artystą, rzecz jasna, nie wystarczał. Zwłaszcza, że Jerzy miał wyraźne poglądy i duże wyczucie, jeśli chodzi o ocenę twórczości literackiej czy artystycznej w ogóle. A dla tych, którzy chcieli się na łamach pisma pokazać, potrafił być surowy.

***

Dwie pierwsze poważne rozmowy z autorami, jakie odbyłem razem z Jerzym Turowiczem, miały podobny charakter. Jedną przeprowadziłem z Melchiorem Wańkowiczem, drugą ze Stanisławem Catem-Mackiewiczem. Obaj wrócili do Polski po 1956 roku w dość dziwnej aurze: nie wiadomo było, czy zdradzili emigrację, czy zgłosili akces do systemu, czy należy czcić ich powrót nad Wisłę, czy jednak zachować dystans. Opinie były rozmaite, ale obaj cieszyli się uznaniem: jeden za twórczość literacką, drugi za redagowanie w Wilnie do 1939 roku dziennika „Słowo”. Szukali dla siebie miejsca – czyli łamów do publikacji – a że nie mieli zamiaru zgłaszać się do partii, by ta im coś przydzieliła (choć byli kuszeni przez władzę, która ich powrót odtrąbiła jako sukces propagandowy) – szukali kontaktów na własną rękę. „Urządzenie się” wówczas w Polsce nie było proste, bo nie było zbyt wiele instytucji, z którymi można byłoby współpracować. Jako że obaj chcieli funkcjonować w miarę niezależnie, zgłosili się do „Tygodnika”, proponując współpracę. Turowicz nie miał wątpliwości, że propozycje należy potraktować poważnie – dorobek obu pisarzy był niekwestionowany, choć można było różnie oceniać ich zachowania polityczne w trakcie zawirowań historycznych.

Obie rozmowy przebiegały w ten sam sposób. Z grubsza ustalono, co by panowie pisali: Cata interesowały komentarze na tematy międzynarodowe, Wańkowicza bardziej reportaże i sprawy krajowe. To jak najbardziej mieściło się w sferze zainteresowań redakcji „Tygodnika”, więc nawiązanie współpracy byłoby możliwe, gdyby nie to, że obaj autorzy twardo zażądali honorariów w dolarach, w wysokości znacznie przekraczającej możliwości naszego pisma. Nie wspominam oczywistej w PRL-owskich realiach kwestii, że posiadanie – a cóż dopiero obrót! – dolarami było przestępstwem karno-skarbowym. Takie żądanie dyktowało obu autorom albo wysokie o sobie mniemanie, albo brak rozeznania w sytuacji kraju, do którego wrócili.

Ponieważ dolarów nie mieliśmy, na tym rozmowy się skończyły. W obu przypadkach Turowicz wyszedł ze spotkań zniesmaczony. Trzeba pamiętać, że w etosie „Tygodnika” nie leżało przywiązywanie zbyt dużej wagi do kwestii materialnych – nie było premii ani nagród, zarabiało się raczej skromnie. Stawianie pieniędzy na pierwszym planie kłóciło się z – być może naiwnym – widzeniem świata przez ówczesną redakcję. Obaj autorzy rozpoczęli niedługo później współpracę z PAX-em. Nie zdziwiłbym się, gdyby tam zgodzono się na wypłacanie im honorariów w walucie USA; PAX funkcjonował w PRL-u na specjalnych warunkach, także ekonomicznych.

Nie bez znaczenia w tej historii był fakt, że rozmowa z Catem skończyła się w południe, po czym Turowicz poprosił mnie, bym poszedł z gościem na obiad do „Wierzynka”. Sam w tym spotkaniu już nie uczestniczył. To był z jego strony jednoznaczny komunikat: nie mam o czym rozmawiać, a może nawet nie chcę rozmawiać… Jerzy był przecież człowiekiem szalenie dobrze wychowanym, więc gdyby nie pojawiły się tego rodzaju obiekcje, uczestniczyłby w tym obiedzie, nie przenosząc tej powinności na mnie: człowieka nieznanego i dużo od Cata młodszego.

***

Turowicz – jak każdy znakomity redaktor – miał odruch wyszukiwania nowych autorów. Miał też wyczucie – talent! – poznawania się na zdolnych debiutantach. Herbert, którego wiersze pojawiły się na łamach „Tygodnika” już w 1950 roku, był przecież jednym z wielu młodych ludzi z pisarskimi aspiracjami. To na łamach „TP” pojawiła się po raz pierwszy poezja Stanisława Lema. A przecież materiały przysyłało dziesiątki autorów, więc selekcja wierszy do publikacji z konieczności musiała być bardzo staranna. (Nawiasem mówiąc: człowiekiem, który najwyżej cenił w swojej twórczości wiersze był Antoni Gołubiew, co Turowicz przez lata starał mu się wyperswadować w sposób delikatny, a czasami brutalny. Prawdziwy poeta jednak – jak wiadomo – nigdy się nie zraża…). W 1949 roku wydrukowano jako wstępniak artykuł nikomu nieznanego ks. Karola Wojtyły. Te posunięcia, nawet po upływie kilkudziesięciu lat, się bronią. Ale, że redakcje się nudzą, już drugi tekst ks. Wojtyły, choć oddany redakcji w tym samym czasie, chwilę na druk poczekał.

To była jedna sfera: wyłapywanie, dzięki rozmowom, listom czy kontaktom osobistym, nowych autorów. Proponowanie im współpracy, bądź reagowanie na teksty, które przysyłali. Druga sfera to było pozyskiwanie dla „Tygodnika” elit – literackich przede wszystkim – na których Turowiczowi bardzo zależało. Istniał przecież pewnego rodzaju kompleks kulturalny wśród katolików, powstały w dwudziestoleciu międzywojennym albo jeszcze przed pierwszą wojną światową, zasadzający się na powszechnym przekonaniu, iż to co mieściło się na kulturalnej wyższej półce z katolicyzmem nie miało wiele wspólnego. Mogło być z ducha pozytywistyczne, lewicowe albo narodowe, ale nie wyrastało z kultury katolickiej. Miesięcznik „Verbum”, wydawany w Laskach, czy wychodzący w Poznaniu tygodnik „Kultura”, nie odegrały przed wojną większej roli. Miały znaczenie dla elit, a i tak tylko dla ich części. Polscy twórcy, odwołujący się do katolicyzmu, to był z reguły drugi–trzeci garnitur… Kompleks kulturalny miał prawo katolikom doskwierać.

W Turowiczu też chyba to poczucie się odzywało. Podziału na kulturę katolicką i niekatolicką nigdy jednak nie forsował, podobnie jak redagowane przez niego pismo, aczkolwiek przyjmował do wiadomości, że są pisarze, którzy chcą być uważani za katolickich. Naczelny „Tygodnika Powszechnego” zdawał sobie jednak sprawę, że elita stoi po drugiej stronie barykady – „Kuźnicę”, z którą tzw. pierwszy „Tygodnik” z lat 1945–1953 toczył ostre spory ideowe, tworzyły przecież wybitne postaci – i nie pali się do współpracy z katolickim pismem społeczno-kulturalnym.

Starał się to zmienić, choćby organizując takie spotkanie jak to z 5 kwietnia 1960 roku, które odbyło się u pani Anieli Urbanowiczowej. Turowicz zaprosił ich na Nowy Świat, na herbatę. Przyszli wszyscy zaproszeni. Był też Kisiel, Jacek Woźniakowski. Turowicz powiedział coś w stylu: jako byli członkowie partii, albo byli sympatycy systemu zaangażowani w jego funkcjonowanie, macie kłopoty – tak więc zapraszam bez żadnych zobowiązań na nasze łamy. Było po turowiczowsku, bo Jerzy otwierał się na wiele środowisk. Nie mam, oczywiście, na myśli środowisk „Tygodnikowi” wrogich, raczej niedowiarków, pozytywistów. Zawsze w takich sytuacjach dominowało, podszyte dobrą wolą, przekonanie: „Zobaczymy, co z tego wyniknie. Jeżeli piszą dobrze i uczciwie, nie ma sprawy…”. Wtedy, u Urbanowiczowej, ten gest dyktowały też dobra wiara i interes „Tygodnika Powszechnego”. Zaproszeni natomiast niemal jednym głosem odpowiedzieli: nie. Odstręczało ich zaszufladkowanie, przypięcie etykietki katolickiej. Zgodzono się, że między nimi a „Tygodnikiem” istnieje wspólnota celów, więc pismo w jakimś sensie będzie się wypowiadać także w ich imieniu. Niemniej, oni sami na łamach „Tygodnika Powszechnego” pojawiać się nie będą. Musiało minąć jeszcze parę lat, by – ubożsi m.in. o wszystkie te złudzenia, których pozbawił nas Marzec ’68 – talenty tej miary, co Artur Międzyrzecki, Julia Hartwig, Antoni Słonimski czy Andrzej Kijowski zaczęli się w kolejnych latach pojawiać na łamach katolickiego pisma z Krakowa.

Przełamanie lodów i ludzkich niemożności to też była zasługa Turowicza. Jak już mówiłem: on naprawdę nie miał zahamowań w otwieraniu się na ludzi i środowiska. Co stało na przeszkodzie, by dwóch młodych, zdolnych redaktorów, którzy współpracowali z „Tygodnikiem Powszechnym” wydawanym przez PAX, jednak do pracy w prawowitym „Tygodniku” nie przyjąć? Ani Jacek Susuł, ani Bronek Mamoń nie zrobili jednak niczego złego, a utalentowani byli i to się liczyło. Turowicz postąpił więc po swojemu: wyciągnął do nich rękę, co w Polsce jest raczej tępione… Pamiętam posiedzenie w mieszkaniu Turowiczów przy Lenartowicza, bo redakcja była jeszcze zamknięta, kiedy o tym dyskutowano. Czy przyjąć? Którego z nich? A może jednak bez Wiesława Pawła Szymańskiego, który też współpracował z „Tygodnikiem” PAX-owskim, bo trzech to może za dużo? Pętałem się między zebranymi jako najmłodszy, dopiero co przyjechałem z Lublina.

Za każdym razem, kiedy opowiadam o rysunku Jerzego Zaruby z lat 30. przedstawiającym Antoniego Słonimskiego, felietonistę liberalnych z ducha „Wiadomości Literackich”, pod obrazem Matki Bożej Częstochowskiej, staram się zwrócić uwagę nie tylko na to, jak kończą na starość niektórzy zdolni poeci i pisarze. Mówiąc poważniej: tak naprawdę chodzi mi o pokazanie nie tylko ewolucji światopoglądowej Słonimskiego, któremu od 1970 roku nie przeszkadzało, że publikuje w piśmie katolickim. Uważał je wówczas za jedyne przyzwoite, w którym można ogłaszać swoje teksty. To jest też dowód odwagi Turowicza, który nie bał się wpuścić na łamy swojego pisma człowieka, który w oczach wielu wciąż był jedynie antyklerykalnym liberałem. Podobnie, jak Pawła Hertza, któremu wielu przez lata nie potrafiło wybaczyć jego powojennego komunizowania.

To nie była tolerancja – to w ogóle złe słowo w tym kontekście, bo nie oddaje istoty sprawy. Mam raczej na myśli otwartość i ciekawość podszyte przekonaniem, że kultura jest jedna, więc nie można jej sztucznie dzielić na „kulturę prawdziwą” i „kulturę katolicką”. Jerzy realizował to przekonanie w swoim piśmie, co było widać gołym okiem.

***

Podział na działy funkcjonował w redakcji wyłącznie umownie. Niefasadowa była natomiast duża doza swobody, jaką Turowicz pozostawiał redaktorom. Ufał swoim ludziom, że wielkich głupstw nie narobią. Każdy z nas miał jednak taki odruch, że z wątpliwościami idzie się do Szefa i pyta.

Ale głupstwa robiliśmy, np. Marek Skwarnicki po przeczytaniu tekstu o pradziejach Polski odpisał autorowi, że tekst właściwie jest ciekawy, ale wymaga mnóstwa pracy redaktorskiej, więc nie skorzystamy. Na końcu zachęcił autora, by się nie zrażał… Okazał się nim profesor Józef Kostrzewski, znany archeolog, który odpisał redakcji, że po 30 latach profesury zwyczajnej i 15 latach rektorowania, dowiaduje się, że wciąż dobrze rokuje… Turowicz Skwarnickiego nie wyrzucił, ale bolał nad tym, że w ogóle doszło w „Tygodniku” do tak nonszalanckiego potraktowania autora. Wymagał, by nie traktować tekstów lekko, chyba że są grafomańskie, wtedy nie było o czym mówić. Wiele sytuacji po nas „klajstrował”: odpowiadał na zaległe listy, przepraszał za zagubione teksty. Był niewątpliwie instancją odwoławczą.

Podczas pierwszego dłuższego wyjazdu Jerzego za granicę w 1957 roku zaczął go zastępować Antoni Gołubiew. I tak mu się to spodobało, że stało się to później zwyczajem – a Jerzy wyjeżdżał kilka razy w roku, także na dwa–trzy miesiące. Co więcej, czuło się, że po powrocie szefa Tolo ociąga się z oddaniem mu władzy… Antoni był bowiem człowiekiem solidnym i obowiązkowym, może wydawało mu się, że to właściwsza metoda zarządzania redakcją, niż swobodna improwizacja Turowicza? A może miało znaczenie to, że podczas nieobecności Jerzego na łamy „Tygodnika” przedzierały się dramaty Tola, których Jerzy nigdy by do druku nie zatwierdził, i rysunki jego żony Janiny? Tolo był wspaniałym człowiekiem, niewątpliwie strategiem środowiska, ale śmiesznostki miał też, jak każdy. Na organizacji pracy redakcji znał się jednak jak mało kto, m.in. wprowadził tzw. koszulki, do których sekretarka Turowicza, Marysia Lachówna, wrzucała teksty. Dzięki temu rejestrowano przychodzące artykuły, zapewniano ich obieg między redaktorami oraz możliwość sprawdzania, kto je czytał i co o tym sądził.

Kiedy Tolo na początku lat 70. przeszedł na emeryturę i zdecydował, że będzie się zajmował wyłącznie twórczością literacką, podczas wyjazdów Turowicza mieli zastępować go na przemian Ziuta Hennelowa i ja. Wyznaję, bijąc się w piersi, że – jak wcześniej Gołubiew wobec Szefa – nie chciałem jej tego władztwa oddawać. No, świnia byłem, po prostu.

Po bytności PAX-u w lokalu przy Wiślnej w latach 1953–1956 pozostały drzwi do gabinetu naczelnego obite wygłuszającą dźwięki materią, które – jak mniemam – miały oddzielać jego lokatora od redakcyjnego hałasu. Jerzy nie lubił sam przebywać w tym gabinecie, a zamkniętych drzwi doń prowadzących po prostu nie znosił. Pilnował, by zawsze były otwarte: i dla gości, i dla redaktorów. A jednocześnie, mimo tej różnorako manifestowanej otwartości, był nieśmiały. Nie tylko w stosunku do autorytetów i wielkich nazwisk, ale też wobec swoich podwładnych. Starał się nie narzucać swojego zdania, przysłuchiwał się burzliwej nieraz dyskusji, włączając się w nią dokładnie wtedy, kiedy należało.

Nie uchylał się od podejmowania trudnych decyzji, nawet jeżeli sporo go kosztowały. Tak było na przykład w 1973 roku, kiedy redakcja zdecydowała się rozstać z Tadeuszem Myślikiem po tym, gdy w spowodowanym przez niego wypadku zginęła młoda kobieta. Tadeusz był wówczas posłem koła Znak, ale i redaktorem „Tygodnika”, wypadek spowodował redakcyjnym samochodem. O tym, co się stało, dowiedzieliśmy się od rodziców ofiary wypadku; Tadeusz poinformował Komitet Wojewódzki PZPR w Krakowie, obawiając się zawieszenia mandatu posła, co było konieczne, by pociągnąć go do odpowiedzialności. Redakcji nie powiedział o niczym. Turowicz był wściekły – nie tyle o wypadek, o to trudno mieć do ludzi pretensję – ile sposób zachowania się wobec redakcji. Na pogrzeb tej dziewczyny pojechałem wspólnie z Mietkiem Pszonem.

Nie ma co ukrywać: byłem posłańcem Turowicza, gdy trzeba było reprezentować redakcję w sytuacjach trudnych, łagodzić zadrażnienia albo wysłuchiwać skarg. Do dzisiaj śmieszą mnie komentarze oburzonych dosadnych językiem Kisiela, który poznali czytając jego „Dzienniki”. To, co napisał jest kaszką z mlekiem w porównaniu z tym, czego wysłuchiwałem na temat „Tygodnika” i Turowicza, gdy dla załagodzenia sporów byłem wysyłany do niego do Warszawy. Kisiel wygadywał rzeczy straszne, ale z drugiej strony kochał ten „Tygodnik” – i Turowicza też – jak mało kto. Stąd brała się gwałtowność jego wyładowań – bo to, co było mu najbliższe nie dorastało do miary jego oczekiwań. Łatwo teraz powiedzieć, że Jan Paweł II był przeciwko „Tygodnikowi”, bo napisał pewne zdanie w 1995 roku, a Kisiel, pisząc o redaktorach pisma „durnie”, najpewniej ich nie znosił i lekceważył, a to wcale nie tak… Właściwie zupełnie inaczej. Dużo groźniejsi byli ludzie, którzy prawili nam czułe słówka, a naprawdę pisma nienawidzili.

***

Najważniejsze decyzje Turowicz konsultował z najbliższymi współpracownikami, co nie znaczy, że bez tego nie wiedział, jaką decyzję podjąć. Gdy w marcu 1964 roku przyjechał do Krakowa Jan Józef Lipski z dokumentem, który stał się później Listem 34., i Jerzy zdecydował się go podpisać, rozmawiał o tym z nami (przynajmniej z niektórymi z nas). Na pewno o sprawie wiedzieli ks. Andrzej Bardecki, Mieczysław Pszon, Jacek Woźniakowski, ze mną też o tym rozmawiał. Nie mam jednak złudzeń, że nawet gdybyśmy sobie szurali, on zrobiłby to, co zrobił – w takich sytuacjach Turowicz był konsekwentny. Podobnie postępuje Tadeusz Mazowiecki. Gdy po przegranych wyborach prezydenckich w 1990 roku zdecydował o dymisji rządu, po prostu nas zebrał i nam to zakomunikował – w ogóle z nami nie dyskutował.

Wracając do sprawy Listu 34. Historia z jego podpisaniem, za który w odwecie władza obcięła pismu nakład o 10 tysięcy egzemplarzy (do 30 tysięcy), co finansowo mocno w nas uderzyło, uczuliła nas na przyszłość. Przekonaliśmy się, że powinniśmy się pilnować: czy chcemy być pismem legalnym, czy opozycyjnym, które siłą rzeczy działa, nawet jeśli jawnie, to nielegalnie. Partia uznała, że podpis Turowicza, redaktora naczelnego legalnie wychodzącego pisma, to już kwestia instytucjonalna, a nie tylko osobistego autorytetu profesorów czy literatów, których tłumaczono, że „nie wiedzieli, co podpisują”. Ten instytucjonalny wyskok był po prostu dla PZPR dużo groźniejszy. Partia, choć niechętnie, mogła jeszcze tolerować zwariowanych literatów, którym zachciewa się wolności słowa, ale Zenon Kliszka – sekretarz KC PZPR i członek Biura Politycznego, najważniejszego organu władzy wykonawczej wówczas w Polsce – i inni towarzysze otwarcie nas ostrzegali, że tego rodzaju wybryki będą karane bezwzględnie. Od tej pory – ponieważ wciąż nam zależało na wydawaniu pisma, które ludzi nie okłamuje – staraliśmy się nie mieszać działalności legalnej z konspiracyjno-opozycyjną. Kto chce, niech to nazywa oportunizmem.

„Tygodnik” bywał momentami oportunistyczny, na pewno. Byli ludzie, którym łatwiej było się przebić z tekstem, bo ktoś był biskupem, profesorem albo znajomym. Trochę to wyostrzam i upraszczam, ale tego rodzaju względy brano pod uwagę. Nie przypuszczam, by istniała redakcja bez takich grzechów na sumieniu. Kwestia w proporcji.

Podziały w redakcji też bywały: nie wszyscy myśleli tak samo na każdy temat, nie zawsze panowała między nami atmosfera ogólnej zgody. Czy każdy miał poglądy? Nie byłbym tego taki pewien. Posiadanie poglądu, na dodatek wyrazistego, to jednak rzadkość. Nie uważam zresztą, że należy posiadać opinię na każdy temat. W życiu – i w redakcji – ważną rolę odgrywa także sposób reagowania człowieka na zjawiska, sytuacje, wystąpienia. Różnice między nami, redaktorami „Tygodnika”, nie zawsze zresztą wynikały z odmienności światopoglądów, nieraz bywały irracjonalne, oparte na przekonaniu: „tak ma być, bo to mi się podoba”.

Ciekawe, że podziały między nami nigdy nie szły pokoleniowo, co najłatwiej było zobaczyć w ostatnich latach życia Jerzego. W 1992 roku Turowicz kończył 80 lat, a Michał Okoński, wówczas najmłodszy w redakcji, miał lat 21. Tych szczeniaków, których od szefa dzieliła różnica pełnych dwóch pokoleń, było tam więcej. Było rzeczą uderzającą, że Turowicz najlepiej dogadywał się właśnie z nimi. Ze średniakami – Krzysiem Burnetką, Tomkiem Fiałkowskim, Romkiem Graczykiem, Adamem Szostkiewiczem – już się spierał. Ze starcami nie zgadzał się prawie wcale.

Czy może istnieć pismo, utrzymujące swoją tożsamość, dla kilku pokoleń czytelników? Odwołam się do „Polityki”, która startowała jako drętwe pisemko partyjne. Rozruszał je dopiero Mieczysław F. Rakowski, redaktor naczelny tygodnika w latach 1958–1982; po ’89 roku zrobiono z tytułu jeszcze inne pismo. Bodaj podczas świętowania 40. rocznicy jego powstania okazało się, że redaktor naczelny „Polityki”, Jerzy Baczyński, po raz pierwszy zetknął się z redaktorem Rakowskim osobiście. Nie dostrzegano potrzeby zaznaczania ciągłości, podtrzymywania kontaktów, choćby towarzyskich. Nikt nie robił sobie zresztą z tego powodu wyrzutów, choć mnie to dziwiło.

Reasumując: pismo może przetrwać, ale o tym, jaką ma tożsamość decyduje osobowość pracujących w nim ludzi.

***

Zabrzmi to paradoksalnie, biorąc pod uwagę, że całe życie byłem dziennikarzem i redaktorem, ale nie znosiłem pisać! Nawet listów. I robiłem wszystko, by pióro brać do ręki jak najrzadziej. Napisałem dwa teksty o wspólnocie europejskiej: jeden dla „Tygodnika Powszechnego”, drugi dla „Znaku”. Anna Morawska nie mogła uwierzyć, że w ogóle piszę i jeszcze interesują mnie tego rodzaju tematy… Po 1989 roku faktycznie pisałem więcej, ale z reguły były to jakieś komentarze czy inne krótkie teksty, nazywane w redakcji michałkami.

Realizowałem się w pisaniu cotygodniowej rubryki „Obraz tygodnia”, którą wymyślił i prowadził przez kilka pierwszych lat, począwszy od stycznia 1959 roku, Jerzy Turowicz. Jak wytłumaczyć komuś, kto żyje w dobie nadmiaru informacji, czym było pozyskiwanie rzetelnych wiadomości wtedy, kiedy je reglamentowano niczym najbardziej luksusowe produkty? Spróbuję.

Słuchałem Radia Wolna Europa, ale przecież nie mogłem na okrągło tego robić, bo miałem jeszcze parę innych zajęć. Wywalczyliśmy więc otrzymywanie przez redakcję pisemnego nasłuchu RWE sporządzanego przez Polską Agencję Prasową. Na pewno Agencja – zgodnie z wytycznymi cenzury – wybierała informacje, które decydowała się udostępnić, ale o najważniejszych sprawach sporo można było się dowiedzieć. Drugim źródłem wiadomości było inne wydawnictwo PAP-u – „Biuletyn Specjalny” przeznaczony dla redaktorów naczelnych pism w Polsce. Ile nas kosztowało zabiegów, by to otrzymywać… Z tymże cenzura nie chciała przyjąć do wiadomości, że informacje stamtąd zaczerpnięte nie powinny być usuwane. I cięła je. No, ale lepiej mieć wiadomość, niż nic nie wiedzieć o jej istnieniu, bo można wówczas kombinować, jak ją przemycić w innej postaci. Od czasu do czasu, z opóźnieniem oczywiście, ktoś przywoził pisma zagraniczne ze świata. Biorąc pod uwagę posuchę informacyjną w Polsce wówczas, nie były one pozbawione wartości.

Po tym wszystkim muszę się zdobyć na niebagatelne wyznanie: tak naprawdę głównym źródłem informacji była niejaka „Trybuna Ludu” – główny organ prasowy PZPR. Byłem chyba jedynym obywatelem tego kraju, który czytał ten dziennik od deski do deski, łącznie z ogłoszeniami. To bardzo dziwne, ale z „Trybuny Ludu” – i tym się różniła prasa polska od tej wydawanej w pozostałych demoludach – przy wnikliwej lekturze można było wyczytać wiele informacji, tyle że lekceważąco (albo przezornie) upchniętych gdzieś na dalszych stronach. Chodziło o to, by je wydobyć. Potem toczyły się dość podobne w przebiegu dialogi z cenzurą: „Skąd pan to wziął?”. „Z »Trybuny Ludu«, strona szósta”. „Niemożliwe”. „Możliwe, tylko różnimy się tym, że pan nie czyta »Trybuny Ludu«, a ja czytam wszystko, co tam się ukazuje”.

Po przeczytaniu każdego numeru tego dziennika trzeba było jeszcze wykonać jeden prosty zabieg: postawić świat z głowy na nogi, czyli: jeżeli coś jest na pierwszej stronie to znaczy, że nie ma znaczenia. I na odwrót. Trochę to wymagało pracy, ale bez tej lektury miałbym duże luki w oglądzie świata, „Trybuna Ludu” jakoś mi te braki uzupełniała. Na koniec najgorsze: wszystkie weekendy przez prawie trzy dekady diabli wzięli, bo „Obraz tygodnia” pisałem przez soboty i niedziele. Nie potrafiłem bowiem wykonywać tej pracy na raty, musiałem mieć całość materiałów, bo wtedy dopiero udawało mi się zobaczyć jakiś porządek w tym wszystkim i zależności między informacjami. Czasami udawało się napisać o czymś, czego oficjalnie nie było. Czasami cenzura jednak się w tym wszystkim łapała i zgłaszała sprzeciw.

Były oczywiście i takie wydarzenia, o których nie można było nic przekazać, np. o wojnie sześciodniowej w 1967 roku. Z reguły na początku wydarzeń, gdy władza jeszcze nie ustaliła, kto jest „dobry”, a kto „zły”, coś jeszcze udawało się przemycić. Potem jednak powstawała „doktryna”, która określała, czy i w jaki sposób można było o sprawie pisać, a dzięki czujnie działającej cenzurze władza mogła przystąpić do naginania rzeczywistości do swoich wyobrażeń.

Zdaję sobie sprawę, że „Obraz tygodnia” był przez lata dla czytelników obrazem świata. Ale chyba nie moja to zasługa, raczej skutek oddzielenia Polski od świata „żelazną kurtyną”, także informacyjną. Swoją pracę oceniam dużo skromniej: skoro było coś do zrobienia, po prostu trzeba było się tego podjąć.

***

Praca z Jerzym Turowiczem była najlepszą rzeczą, która zdarzyła mi się w życiu. W marcu 1990 roku, kiedy Tadeusz Mazowiecki powołał mnie na stanowisko wiceministra spraw wewnętrznych, Jerzy napisał do premiera list, w którym z grubsza chodziło o to, by zostawić mnie w redakcji, bo jestem mu potrzebny. List miałem doręczyć premierowi. Tyle że kiedy pojawiłem się w jego gabinecie, Mazowiecki wręczył mi nominację na wiceministra. Przekazywanie listu nie miało już sensu.

Zaangażowanie redaktorów i współpracowników „Tygodnika” w politykę po 1989 roku było zrozumiałe – skąd niby Mazowiecki miał brać ludzi? Czy na nominację premiera miałem odpowiedzieć: „Tadeusz, ryzykuj sam, ja nie mam czasu, bo mam swoje życie i »Tygodnik«”? To byłoby równoznaczne z przyznaniem, że przez kilkadziesiąt lat redaktorzy pisma z Wiślnej okłamywali czytelników, zapewniając, że wydają je po to, by formować nowe kadry i ocalić w ludziach zdolność samodzielnego osądu, bo kiedy pojawi się wreszcie możliwość budowy nowej Polski będziemy tego ludzkiego kapitału potrzebować.

Nie ulega wątpliwości, że zaangażowanie „Tygodnika Powszechnego” w polską transformację odbiło się na piśmie fatalnie. Nie była to jedyna przyczyna zapaści nakładowej pisma, ale jedna z głównych, a czytelnicy nigdy nam tego zaangażowania nie wybaczyli. Mam zresztą na ten temat swoją teorię – przyznaję: dość uproszczoną – o której nieraz już mówiłem: „Tygodnik Powszechny” jest pismem na złe czasy. Tak był pomyślany i tak to było realizowane. W efekcie to, co jest dobre dla Polski, jest fatalne dla pisma, i na odwrót. Taki paradoks.

***

Turowicz łączył w sobie dwa talenty: pisarski i twórcy zespołu. Nie każdy redaktor naczelny miał w sobie taki dar. Przykładem Jerzy Giedroyc, który zawsze powtarzał, że redaktor nie pisze tekstów i faktycznie sam sięgał po pióro sporadycznie. Turowicz natomiast pozostawił po sobie półtora tysiąca tekstów. Zaangażowanie pisarskie nie przeszkodziło mu jednak w znajdywaniu utalentowanych autorów – Jerzy potrafił rozbudzić w ludziach to, co dobre, co ich uskrzydlało i rozwijało. Na tym polegał jego talent: wyciągnąć delikwenta z cienia i zachęcić, by się odważył pisać własnym głosem.

Jerzy nie napisał książki. Wiem, że mu na tym zależało, ale za życia wydał jedynie dwa zbiory tekstów. Domyślam się, że przyczyniła się do tego jego osobowość dziennikarza – kogoś, kto chwyta za pióro i pisze, bo interesuje go temat albo uważa, że „Tygodnik” powinien zająć się sprawą. Był redaktorem z powołania i praktyki, który potrafi znajdywać autorów i wyławiać w zalewie informacji tematy istotne. Co równie ważne: lubił czytać i umiał słuchać. To też się przydaje w redagowaniu pisma. I miał jeszcze coś, czym mi niesłychanie zaimponował, kiedy byliśmy w Dreźnie i zwiedzaliśmy Galerię Starych Mistrzów. Sale pełne obrazów następowały po sobie, ekspozycja ciągnęła się w sposób monstrualny, daleko przekraczający możliwości percepcyjne niewtajemniczonego w sztukę odbiorcy. No, odpadałem… A Turowicz nie. Zdawał sobie sprawę, że każda wielka galeria zabija człowieka, więc niemal biegł przez te sale i, mimo że był tam pierwszy raz, wiedział, czego można się tam spodziewać. Wystarczał mu rzut oka na salę, by wybrać to przed czym warto – albo trzeba – było się zatrzymać. Jerzy miał nieprawdopodobny niuch albo instynkt w tej mierze. Tak się przekonałem, że w towarzystwie Turowicza nawet galeria nie do obejrzenia nie jest taka straszna.

Jerzy był chyba jedyną osobą, w której obecności milczenie nie wydawało mi się niestosowne. W czasie jazdy samochodem często nie odzywaliśmy się do siebie i ani on, ani ja nie czuliśmy się tym milczeniem skrępowani.

Pamiętam też, że „Tygodnik” nas, jego redaktorów, choć tyle lat go wydawaliśmy, przez cały czas żywo obchodził. Bez przerwy rozmawialiśmy o piśmie. W redakcji, na organizowanych po domach spotkaniach towarzyskich, a nawet na rekolekcjach redakcyjnych w Tyńcu czy na Bielanach, które odbywaliśmy nie tylko z powodu osobistej pobożności. Chodziło nam o to, by być razem. To była dobra metoda na przetrwanie bardzo niefajnych czasów, przekonująca także dla innych. „Tygodnik”, szczególnie po 1981 roku, był przecież nie tylko punktem odniesienia dla wielu ludzi, ale też przystanią dla autorów gdzie indziej izolowanych.

My sami byliśmy izolowani właściwie przez cały PRL, nieobecni w oficjalnych mediach. Nie przypominam sobie, by Turowicza zapraszano na inne łamy, do napisania tekstu czy udziału w dyskusji. Funkcjonowaliśmy w świecie PRL-owskich mediów, ale na zasadzie tolerowania naszej w nim obecności, bez fraternizowania się. Gdy jedliśmy obiad w stołówce Klubu Dziennikarzy „Pod Gruszką” w Krakowie, wokół nas zawsze było pusto. Nikt nie chciał siedzieć za blisko… Mogliśmy, jak dziennikarze z innych mediów, pojechać na wczasy w Złotych Piaskach w Bułgarii (Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich miało miejsca w domu wczasowym „Żurnalist”). Korzystaliśmy z domu pracy twórczej Stowarzyszenia w Kazimierzu nad Wisłą. Bezpośrednich afrontów, przynajmniej po odwilży październikowej a przed 1981 rokiem, było niewiele. Dominowało jednak przekonanie, że od ludzi z „Tygodnika” lepiej trzymać się z daleka.

Skoro tak, trzymaliśmy się w „Tygodniku Powszechnym” przez wszystkie te lata razem.

Kraków, 18 listopada 2008 roku

Dr KRZYSZTOF KOZŁOWSKI (ur. 18 sierpnia 1931 roku w Przybysławicach koło Krakowa – zm. 26 marca 2013 roku w Krakowie) był z wykształcenia filozofem; redaktor i publicysta, związany z „Tygodnikiem Powszechnym” od grudnia 1956 do 2007 roku (w latach 1965–2005 był zastępcą redaktora naczelnego). Od początku lat 60. do 1989 roku autor rubryki „Obraz tygodnia”.

Uczestnik obrad Okrągłego Stołu; od marca do grudnia 1990 najpierw wiceminister, a następnie minister spraw wewnętrznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. W latach 1989–2001 był senatorem z ramienia Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, Unii Demokratycznej i Unii Wolności.

W latach 2002–2008 prezes Fundacji Tygodnika Powszechnego, wydawcy pisma. Od 2011 roku do śmierci prezes Fundacji Jerzego Turowicza. Wydał: Drogi do niepodległości (wybór, redakcja i wstęp, Znak, Kraków 1978), Gliniarz z „Tygodnika”. Rozmowy z pierwszym niekomunistycznym ministrem spraw wewnętrznych, Krzysztofem Kozłowskim (wywiad-rzeka Witolda Beresia i Krzysztofa Burnetki, Polska Oficyna Wydawnicza BGW, Warszawa 1991), Historia z konsekwencjami (wywiad-rzeka Michała Komara, Świat Książki, Warszawa 2009). Wydano także: Obywatel KK, czyli Krzysztofa Kozłowskiego zamyślenia nad Polską (pod red. Witolda Beresia i Krzysztofa Burnetki, wyd. Fundacja „Świat Ma Sens”, Kraków–Limanowa 2011), Wydanie specjalne, z okazji 80. rocznicy urodzin Krzysztofa Kozłowskiego, pierwszego Szefa Urzędu Ochrony Państwa, „Przegląd Bezpieczeństwa Wewnętrznego”, Warszawa, 18 sierpnia 2011.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Jerzego Turowicza

Krzysztof Kozłowski

Jerzy Turowicz uważał, że istnieje coś takiego, jak autorytet i było to pojęcie dla niego ważne. W swoim piśmie drukował więc tylko tych autorów, których osobiście szanował. W pierwszych latach istnienia „Tygodnika Powszechnego” – ale też po wznowieniu w 1956 roku – autorami w nim pożądanymi była profesura, nie tylko krakowska. (Razem z Jerzym odwiedzałem prof. Adama Krzyżanowskiego, który wydawał mi się strasznie wiekowy, bo opowiedział nam podczas jednego ze spotkań, że nie powołano go do wojska austriackiego, ponieważ był za stary…). Niektórych redaktorów nawet drażniła ta „profesorskość” pisma, uważaliśmy, że respekt Turowicza wobec uczonych jest jakby nieco za duży… Tym bardziej że z uczonymi, jako autorami, postępować trzeba było ostrożnie; gruntowne poprawki raczej nie wchodziły w grę, nawet jeżeli tekst ewidentnie tego wymagał.

W dziedzinie sztuki i literatury sprawa była bardziej skomplikowana, bo tutaj sam tytuł, że ktoś jest pisarzem czy artystą, rzecz jasna, nie wystarczał. Tym bardziej że Jerzy miał wyraźne poglądy i duże wyczucie, jeśli chodzi o ocenę twórczości literackiej, czy artystycznej w ogóle. A dla tych, którzy chcieli się na łamach pisma pokazać, potrafił być surowy.

***

Dwie pierwsze poważne rozmowy z autorami, jakie odbyłem razem z Jerzym Turowiczem, miały podobny charakter. Jedną przeprowadziłem z Melchiorem Wańkowiczem, drugą ze Stanisławem Catem-Mackiewiczem. Obaj wrócili do Polski po 1956 roku w dość dziwnej aurze: nie wiadomo było, czy zdradzili emigrację, czy zgłosili akces do systemu, czy należy czcić ich powrót nad Wisłę, czy jednak zachować dystans… Opinie były rozmaite, ale obaj cieszyli się uznaniem: jeden za twórczość literacką, drugi za redagowanie „Słowa” wileńskiego. Szukali dla siebie miejsca – czyli łamów do publikacji – a że nie mieli zamiaru zgłaszać się do partii, by ta im coś przydzieliła (choć byli kuszeni przez władzę, która ich powrót odtrąbiła jako sukces propagandowy) – szukali kontaktów na własną rękę. „Urządzenie się” wówczas w Polsce nie było proste, bo nie było zbyt wielu instytucji, z którymi można byłoby współpracować. Jako że obaj chcieli funkcjonować w miarę niezależnie, zgłosili się do „Tygodnika”, proponując współpracę. Turowicz nie miał wątpliwości, że propozycje należy potraktować poważnie – dorobek obu pisarzy był niekwestionowany, choć można było różnie oceniać ich zachowania polityczne w trakcie zawirowań historycznych.

Obie rozmowy przebiegały w ten sam sposób. Z grubsza ustalono, co by panowie pisali: Cata interesowały komentarze na tematy międzynarodowe, Wańkowicza bardziej reportaże i sprawy krajowe. To jak najbardziej mieściło się w sferze zainteresowań redakcji „Tygodnika”, więc nawiązanie współpracy byłoby możliwe, gdyby nie to, że obaj autorzy twardo zażądali honorariów w dolarach, w wysokości znacznie przekraczającej możliwości naszego pisma. Nie wspominam oczywistej w PRL-owskich realiach kwestii, że posiadanie – a cóż dopiero obrót! – dolarami było przestępstwem karno-skarbowym. Takie żądanie dyktowało obu autorom albo wysokie o sobie mniemanie, albo brak rozeznania w sytuacji kraju, do którego wrócili.

Ponieważ dolarów nie mieliśmy, na tym rozmowy się skończyły. W obu przypadkach Turowicz wyszedł ze spotkań zniesmaczony. Trzeba pamiętać, że w etosie „Tygodnika” nie leżało przywiązywanie zbyt dużej wagi do kwestii materialnych – nie było premii ani nagród, zarabiało się raczej skromnie. Stawianie pieniędzy na pierwszym planie kłóciło się z – być może naiwnym – widzeniem świata przez ówczesną redakcję. Obaj autorzy rozpoczęli niedługo później współpracę z PAX-em. Nie zdziwiłbym się, gdyby tam zgodzono się na wypłacanie im honorariów w walucie USA; PAX funkcjonował w PRL-u na specjalnych warunkach, także ekonomicznych.

Nie bez znaczenia w tej historii był fakt, że rozmowa z Catem skończyła się w południe, po czym Turowicz poprosił mnie, bym poszedł z gościem na obiad do „Wierzynka”. Sam w tym spotkaniu już nie uczestniczył. To był z jego strony jednoznaczny komunikat: nie mam o czym rozmawiać, a może nawet nie chcę rozmawiać… Jerzy był przecież człowiekiem szalenie dobrze wychowanym, więc gdyby nie pojawiły się tego rodzaju obiekcje, uczestniczyłby w tym obiedzie, nie przenosząc tej powinności na mnie: człowieka nieznanego i dużo od Cata młodszego.

***

Turowicz – jak każdy znakomity redaktor – miał odruch wyszukiwania nowych autorów. Miał też wyczucie – talent! – poznawania się na zdolnych debiutantach. Herbert, którego pierwszy tekst pojawił się na łamach „Tygodnika” w 1950 roku, był przecież jednym z wielu młodych autorów z pisarskimi aspiracjami. To na łamach „TP” pojawiły się po raz pierwszy wiersze Stanisława Lema. A przecież materiały przysyłało dziesiątki autorów, więc selekcja wierszy do publikacji z konieczności musiała być bardzo staranna. (Nawiasem mówiąc: człowiekiem, który najwyżej cenił w swojej twórczości wiersze, był Antoni Gołubiew, co Turowicz przez lata starał mu się wyperswadować w sposób delikatny, a czasami brutalny. Prawdziwy poeta jednak – jak wiadomo – nigdy się nie zraża…).

W 1949 roku wydrukowano jako wstępniak artykuł nikomu nieznanego ks. Karola Wojtyły… Te posunięcia, nawet po upływie kilkudziesięciu lat, się bronią. (Ale że redakcje się nudzą, już drugi tekst ks. Wojtyły, choć oddany redakcji w tym samym czasie, chwilę na druk poczekał – opublikowano go dopiero w maju 2000 roku.)

To była jedna sfera: wyłapywanie, dzięki rozmowom, listom czy kontaktom osobistym, nowych autorów. Proponowanie im współpracy bądź reagowanie na teksty, które przysyłali. Druga sfera to było pozyskiwanie dla „Tygodnika” elit – literackich przede wszystkim – na których Turowiczowi bardzo zależało. Tym bardziej że istniał pewnego rodzaju kompleks kulturalny wśród katolików, powstały w dwudziestoleciu międzywojennym albo jeszcze przed I wojną światową, zasadzający się na powszechnym przekonaniu, iż to, co mieściło się na kulturalnej wyższej półce, z katolicyzmem nie miało wiele wspólnego. Mogło być z ducha pozytywistyczne, lewicowe albo narodowe, ale nie wyrastało z kultury katolickiej. Miesięcznik „Verbum”, wydawany w Laskach, czy wychodzący w Poznaniu tygodnik „Kultura”, nie odegrały przed wojną większej roli. Miały znaczenie dla elit, a i tak tylko dla ich części. Polscy twórcy, odwołujący się do katolicyzmu, to był z reguły drugi-trzeci garnitur… Kompleks kulturalny miał prawo katolikom doskwierać.

W Turowiczu też chyba to poczucie się odzywało. Podziału na kulturę katolicką i niekatolicką nigdy jednak nie forsował, podobnie jak redagowane przez niego pismo, aczkolwiek przyjmował do wiadomości, że są pisarze, którzy chcą być uważani za katolickich. Naczelny „Tygodnika Powszechnego” zdawał sobie jednak sprawę, że elita stoi po drugiej stronie barykady – „Kuźnicę”, z którą tzw. pierwszy „Tygodnik” toczył ostre spory ideowe, tworzyły przecież wybitne postaci – i nie pali się do współpracy z katolickim pismem społeczno-kulturalnym.

W połowie lat 60., kiedy wielu wybitnych ludzi rzuciło legitymację partyjną, m.in. po Liście 34 z marca 1964 roku, odbyło się spotkanie u pani Anieli Urbanowiczowej. Turowicz zaprosił ich na Nowy Świat, na herbatę. Przyszli wszyscy zaproszeni. Był też Kisiel, Jacek Woźniakowski. Turowicz powiedział coś w stylu: jako byli członkowie partii, albo byli sympatycy systemu zaangażowani w jego funkcjonowanie, macie kłopoty – tak więc zapraszam bez żadnych zobowiązań na nasze łamy. Było po turowiczowsku, bo Jerzy otwierał się na wiele środowisk. Nie mam, oczywiście, na myśli środowisk „Tygodnikowi” wrogich, raczej niedowiarków, pozytywistów. Zawsze w takich sytuacjach dominowało, podszyte dobrą wolą, przekonanie: „Zobaczymy, co z tego wyniknie. Jeżeli piszą dobrze i uczciwie, nie ma sprawy…”. Wtedy, u Urbanowiczowej, ten gest też dyktowała dobra wiara i interes „Tygodnika Powszechnego”. Zaproszeni natomiast niemal jednym głosem odpowiedzieli: nie. Odstręczało ich zaszufladkowanie, przypięcie etykietki katolickiej. Zgodzono się, że między nimi a „Tygodnikiem” istnieje wspólnota celów, więc pismo w jakimś sensie będzie się wypowiadać także w ich imieniu. Niemniej, oni sami na łamach „Tygodnika Powszechnego” pojawiać się nie będą.

Musiało minąć jeszcze parę lat, by – ubożsi m.in. o wszystkie te złudzenia, których pozbawił nas Marzec ’68 – talenty tej miary, co Artur Międzyrzecki, Julia Hartwig, Antoni Słonimski, Andrzej Kijowski zaczęli się w kolejnych latach pojawiać na łamach katolickiego pisma z Krakowa.

Przełamanie tych lodów i ludzkich niemożności to też była zasługa Turowicza. Jak już mówiłem: on naprawdę nie miał zahamowań w otwieraniu się na ludzi i środowiska. Co stało na przeszkodzie, by dwóch młodych, zdolnych redaktorów, którzy współpracowali z „Tygodnikiem Powszechnym” wydawanym przez PAX, jednak do pracy w prawowitym „Tygodniku” przyjąć? Ani Jacek Susuł, ani Bronek Mamoń nie zrobili jednak niczego złego, a utalentowani byli i to się liczyło. Turowicz postąpił więc po swojemu: wyciągnął do nich rękę, co w Polsce jest raczej tępione… Pamiętam posiedzenie w mieszkaniu Turowiczów przy Lenartowicza, bo redakcja była jeszcze zamknięta, kiedy o tym dyskutowano. Czy przyjąć? Którego z nich? A może jednak bez Wiesława Pawła Szymańskiego, który też współpracował z „Tygodnikiem” PAX-owskim, bo trzech to może za dużo?… Pętałem się między zebranymi jako najmłodszy, dopiero co przyjechałem z Lublina.

Za każdym razem, kiedy opowiadam o rysunku Zaruby z lat 30. przedstawiającym Antoniego Słonimskiego, felietonistę liberalnych z ducha „Wiadomości Literackich”, pod obrazem Matki Bożej Częstochowskiej, staram się zwrócić uwagę nie tylko na to, jak kończą na starość niektórzy zdolni poeci i pisarze… Mówiąc poważniej: tak naprawdę chodzi mi o pokazanie nie tylko ewolucji światopoglądowej Słonimskiego, któremu od 1970 roku nie przeszkadzało, że publikuje w piśmie katolickim. Uważał je wówczas za jedyne przyzwoite, w którym można ogłaszać swoje teksty. To jest też dowód odwagi Turowicza, który nie bał się wpuścić na łamy swojego pisma człowieka, który w oczach wielu wciąż był jedynie antyklerykalnym liberałem. Podobnie jak Pawła Hertza, któremu wielu przez lata nie potrafiło wybaczyć jego powojennego komunizowania.

To nie była tolerancja – to w ogóle złe słowo w tym kontekście, bo nie oddaje istoty sprawy. Mam raczej na myśli otwartość i ciekawość, podszyte przekonaniem, że kultura jest jedna, więc nie można jej sztucznie dzielić na „kulturę prawdziwą” i „kulturę katolicką”. Jerzy realizował to przekonanie w swoim piśmie, co było widać gołym okiem.

***

Podział na działy funkcjonował w redakcji wyłącznie umownie. Nie fasadowa była natomiast duża doza swobody, jaką Turowicz pozostawiał redaktorom. Ufał swoim ludziom, że wielkich głupstw nie narobią. Każdy z nas miał jednak taki odruch, że z wątpliwościami idzie się do Szefa i pyta.

Ale głupstwa robiliśmy; np. Marek Skwarnicki po przeczytaniu tekstu o pradziejach Polski odpisał autorowi, że tekst właściwie jest ciekawy, ale wymaga mnóstwa pracy redaktorskiej, więc nie skorzystamy. Na końcu zachęcił autora, by się nie zrażał… Okazał się nim prof. Józef Kostrzewski, znany archeolog, który odpisał redakcji, że po 30 latach profesury zwyczajnej i 15 latach rektorowania, dowiaduje się, że wciąż dobrze rokuje… Turowicz Skwarnickiego nie wyrzucił, ale bolał nad tym, że w ogóle doszło w „Tygodniku” do tak nonszalanckiego potraktowania autora. Wymagał, by nie traktować tekstów lekko, chyba że są grafomańskie, wtedy nie było o czym mówić. Wiele sytuacji po nas „klajstrował”: odpowiadał na zaległe listy, przepraszał za zagubione teksty. Był niewątpliwie instancją odwoławczą.

Podczas pierwszego dłuższego wyjazdu Jerzego za granicę w 1957 roku zaczął go zastępować Antoni Gołubiew. I tak mu się to spodobało, że stało się to później zwyczajem – a Jerzy wyjeżdżał kilka razy w roku, także na dwa-trzy miesiące. Co więcej, czuło się, że po powrocie Szefa Tolo ociąga się z oddaniem mu władzy… Antoni był bowiem człowiekiem solidnym i obowiązkowym, może wydawało mu się, że to właściwsza metoda zarządzania redakcją niż swobodna improwizacja Turowicza? A może miało znaczenie to, że podczas nieobecności Jerzego na łamy „Tygodnika” przedzierały się dramaty Tola, których Jerzy nigdy by do druku nie zatwierdził, i rysunki jego żony Janiny? Tolo był wspaniałym człowiekiem, niewątpliwie strategiem środowiska, ale śmiesznostki miał też, jak każdy. Na organizacji pracy redakcji znał się jednak jak mało kto, m.in. wprowadził tzw. koszulki, do których sekretarka Turowicza, Marysia Lachówna, wrzucała teksty. Dzięki temu rejestrowano przychodzące artykuły, zapewniano ich obieg między redaktorami oraz możliwość sprawdzania, kto je czytał i co o tym sądził.

Kiedy Tolo na początku lat 70. przeszedł na emeryturę i zdecydował, że będzie się zajmował wyłącznie twórczością literacką, podczas wyjazdów Turowicza mieli zastępować go na przemian Ziuta Hennelowa i ja. Wyznaję, bijąc się w piersi, że – jak wcześniej Gołubiew wobec Szefa – nie chciałem jej tego władztwa oddawać. No, świnia byłem, po prostu…

Po bytności PAX-u w lokalu przy Wiślnej pozostały drzwi do gabinetu naczelnego obite wygłuszającą dźwięki materią, które – jak mniemam – miały oddzielać jego lokatora od redakcyjnego hałasu. Jerzy nie lubił sam przebywać w tym gabinecie, a zamkniętych drzwi doń prowadzących po prostu nie znosił. Pilnował, by zawsze były otwarte: i dla gości, i dla redaktorów. A jednocześnie, mimo tej różnorako manifestowanej otwartości, był nieśmiały. Nie tylko w stosunku do autorytetów i wielkich nazwisk, ale też wobec swoich podwładnych. Starał się nie narzucać swojego zdania, przysłuchiwał się burzliwej nieraz dyskusji, włączając się w nią dokładnie wtedy, kiedy należało.

Nie ma co ukrywać: byłem posłańcem Turowicza, gdy trzeba było reprezentować redakcję w sytuacjach trudnych, łagodzić zadrażnienia albo wysłuchiwać skarg. Do dzisiaj śmieszą mnie komentarze oburzonych dosadnych językiem Kisiela, który poznali czytając jego „Dzienniki”. To, co napisał, jest kaszką z mlekiem w porównaniu z tym, czego wysłuchiwałem na „Tygodnik” i Turowicza, gdy dla załagodzenia sporów byłem wysyłany do niego do Warszawy. Kisiel wygadywał rzeczy straszne, ale z drugiej strony kochał ten „Tygodnik” – i Turowicza też – jak mało kto. Stąd brała się gwałtowność jego wyładowań – bo to, co było mu najbliższe, nie dorastało do miary jego oczekiwań. Łatwo teraz powiedzieć, że Jan Paweł II był przeciwko „Tygodnikowi”, bo napisał pewne zdanie w 1995 roku, że Kisiel pisma i jego ludzi nienawidził, pisząc o nich „durnie”, a to wcale nie tak… Właściwie zupełnie inaczej. Dużo groźniejsi byli ludzie, którzy prawili nam czułe słówka, a naprawdę pisma nienawidzili.

***

Najważniejsze decyzje Turowicz konsultował z najbliższymi współpracownikami, co nie znaczy, że bez tego nie wiedział, jaką decyzję podjąć. Gdy w marcu 1964 roku przyjechał do Krakowa Jan Józef Lipski z dokumentem, który stał się później Listem 34, i Jerzy zdecydował się go podpisać, rozmawiał o tym z nami (przynajmniej z niektórymi z nas). Na pewno o sprawie wiedzieli ks. Andrzej Bardecki, Mieczysław Pszon, Jacek Woźniakowski, ze mną też o tym rozmawiał. Nie mam jednak złudzeń, że nawet gdybyśmy sobie szurali, on zrobiłby to, co zrobił – w takich sytuacjach Turowicz był konsekwentny. Podobnie postępuje Tadeusz Mazowiecki. Gdy po przegranych wyborach prezydenckich w 1990 roku zdecydował o dymisji rządu, po prostu nas zebrał i nam to zakomunikował – w ogóle z nami nie dyskutował.

Wracając do sprawy Listu 34. Historia z jego podpisaniem, za który w odwecie władza obcięła pismu nakład o 10 tys. egzemplarzy (do 30 tys.), co finansowo mocno w nas uderzyło, uczuliła nas na przyszłość. Przekonaliśmy się, że powinniśmy się pilnować: czy chcemy być pismem legalnym, czy opozycyjnym, które siłą rzeczy działa, nawet jeśli jawnie, to nielegalnie. Partia uznała, że podpis Turowicza, redaktora naczelnego legalnie wychodzącego pisma, to już kwestia instytucjonalna, a nie tylko osobistego autorytetu profesorów czy literatów, których tłumaczono, że „nie wiedzieli, co podpisują”. Ten instytucjonalny wyskok był po prostu dla PZPR dużo groźniejszy. Partia, choć niechętnie, mogła jeszcze tolerować zwariowanych literatów, którym zachciewa się wolności słowa, ale Zenon Kliszko – sekretarz KC PZPR i członek Biura Politycznego, najważniejszego organu władzy wykonawczej wówczas w Polsce – i inni towarzysze otwarcie nas ostrzegali, że tego rodzaju wybryki będą karane bezwzględnie. Od tej pory – ponieważ wciąż nam zależało na wydawaniu pisma, które ludzi nie okłamuje – staraliśmy się nie mieszać działalności legalnej z konspiracyjno-opozycyjną. Kto chce, niech to nazywa oportunizmem…

„Tygodnik” bywał momentami oportunistyczny, na pewno. Byli ludzie, którym łatwiej było się przebić z tekstem, bo ktoś był biskupem, profesorem albo znajomym. Trochę to wyostrzam i upraszczam, ale tego rodzaju względy brano pod uwagę. Nie przypuszczam, by istniała redakcja bez takich grzechów na sumieniu. Kwestia w proporcji…

Podziały w redakcji też bywały: nie wszyscy myśleli tak samo na każdy temat, nie zawsze panowała między nami atmosfera ogólnej zgody. Czy każdy miał poglądy? Nie byłbym tego taki pewien. Posiadanie poglądu, na dodatek wyrazistego, to jednak rzadkość. Nie uważam zresztą, że należy posiadać opinię na każdy temat. W życiu – i w redakcji – ważną rolę odgrywa także sposób reagowania człowieka na zjawiska, sytuacje, wystąpienia. Różnice między nami, redaktorami „Tygodnika”, nie zawsze zresztą wynikały z odmienności światopoglądów, nieraz bywały irracjonalne, oparte na przekonaniu: „tak ma być, bo to mi się podoba”.

Ciekawe, że podziały między nami nigdy nie szły pokoleniowo, co najłatwiej było zobaczyć w ostatnich latach życia Jerzego. W 1992 roku Turowicz kończył 80 lat, a Michał Okoński, wówczas najmłodszy w redakcji, miał lat 21. Tych szczeniaków, których od Szefa dzieliła różnica pełnych dwóch pokoleń, było tam więcej. Było rzeczą uderzającą, że Turowicz najlepiej dogadywał się właśnie z nimi. Ze średniakami – Krzysiem Burnetką, Tomkiem Fiałkowskim, Romkiem Graczykiem, Adamem Szostkiewiczem – już się spierał. Ze starcami nie zgadzał się prawie wcale.

Czy może istnieć pismo, utrzymujące swoją tożsamość, dla kilku pokoleń czytelników? Odwołam się do „Polityki”, która startowała jako drętwe pisemko partyjne. Rozruszał je dopiero Mieczysław F. Rakowski, redaktor naczelny tygodnika w latach 1958–1982; po ’89 roku zrobiono z tytułu jeszcze inne pismo. Bodaj podczas świętowania 40. rocznicy jego powstania okazało się, że redaktor naczelny „Polityki”, Jerzy Baczyński, po raz pierwszy zetknął się z redaktorem Rakowskim osobiście. Nie dostrzegano potrzeby zaznaczania ciągłości, podtrzymywania kontaktów, choćby towarzyskich. Nikt nie robił sobie zresztą z tego powodu wyrzutów, choć mnie to dziwiło.

Reasumując: pismo może przetrwać, ale o tym, jaką ma tożsamość, decyduje osobowość pracujących w nim ludzi.

***

Zabrzmi to paradoksalnie, biorąc pod uwagę, że całe życie byłem dziennikarzem i redaktorem, ale nie znosiłem pisać! Nawet listów. I robiłem wszystko, by pióro brać do ręki jak najrzadziej. Napisałem dwa teksty o Wspólnocie Europejskiej – jeden dla „Tygodnika Powszechnego” (1), drugi dla „Znaku”. Anna Morawska nie mogła uwierzyć, że w ogóle piszę i jeszcze interesują mnie tego rodzaju tematy… Po ’89 roku faktycznie pisałem więcej, ale z reguły były to jakieś komentarze czy inne tzw. michałki.

Realizowałem się w pisaniu cotygodniowej rubryki „Obraz tygodnia”, którą wymyślił i prowadził przez kilka pierwszych lat, począwszy od stycznia 1959 roku, Jerzy Turowicz. Jak wytłumaczyć komuś, kto żyje w dobie nadmiaru informacji, czym było pozyskiwanie rzetelnych wiadomości wtedy, kiedy je reglamentowano niczym najbardziej luksusowe produkty? Może tak…

Słuchałem Radia Wolna Europa, ale przecież nie mogłem na okrągło tego robić, bo miałem jeszcze parę innych zajęć. Wywalczyliśmy więc otrzymywanie przez redakcję pisemnego nasłuchu RWE sporządzanego przez Polską Agencję Prasową. Na pewno Agencja – zgodnie z wytycznymi cenzury – wybierała informacje, które decydowała się udostępnić, ale o najważniejszych sprawach sporo można było się dowiedzieć. Drugim źródłem  wiadomości było inne wydawnictwo PAP-u – „Biuletyn Specjalny” przeznaczony dla redaktorów naczelnych pism w Polsce. Ile nas kosztowało zabiegów, by to otrzymywać… Z tymże cenzura nie chciała przyjąć do wiadomości, że informacje stamtąd zaczerpnięte nie powinny być usuwane. I cięła je… No, ale lepiej mieć wiadomość, niż nic nie wiedzieć o jej istnieniu, bo można wówczas kombinować, jak ją przemycić w innej postaci. Od czasu do czasu, z opóźnieniem oczywiście, ktoś przywoził pisma zagraniczne ze świata. Biorąc pod uwagę posuchę informacyjną w Polsce wówczas, nie były one pozbawione wartości.

Po tym wszystkim muszę się zdobyć na niebagatelne wyznanie: tak naprawdę głównym źródłem informacji była niejaka „Trybuna Ludu”… Byłem chyba jedynym obywatelem tego kraju, który czytał ten dziennik od deski do deski, łącznie z ogłoszeniami. To bardzo dziwne, ale z „Trybuny Ludu” – i tym się różniła prasa polska od tej wydawanej w pozostałych demoludach – przy wnikliwej lekturze można było wyczytać wiele informacji, tyle że lekceważąco (albo przezornie) upchniętych gdzieś na dalszych stronach. Chodziło o to, by je wydobyć. Potem toczyły się dość podobne w przebiegu dialogi z cenzurą: „Skąd pan to wziął?”. „Z »Trybuny Ludu«, strona szósta”. „Niemożliwe”. „Możliwe, tylko różnimy się tym, że pan nie czyta »Trybuny Ludu«, a ja czytam wszystko, co tam się ukazuje”.

Po przeczytaniu każdego numeru dziennika trzeba jeszcze było wykonać jeden prosty zabieg: postawić świat z głowy na nogi, czyli: jeżeli coś jest na pierwszej stronie, to znaczy, że nie ma znaczenia. I na odwrót. Trochę to wymagało pracy, ale bez tej lektury miałbym duże luki w oglądzie świata, „Trybuna Ludu” jakoś mi te braki uzupełniała. Na koniec najgorsze: wszystkie weekendy przez prawie trzy dekady diabli wzięli, bo „Obraz tygodnia” pisałem przez soboty i niedziele. Nie potrafiłem bowiem wykonywać tej pracy na raty, musiałem mieć całość materiałów, bo wtedy dopiero udawało mi się zobaczyć jakiś porządek w tym wszystkim i zależności między informacjami. Czasami udawało się napisać o czymś, czego oficjalnie nie było… Czasami cenzura jednak się w tym wszystkim łapała i zgłaszała sprzeciw.

Były oczywiście i takie wydarzenia, o których nie można było nic przekazać, np. o wojnie sześciodniowej w 1967 roku. Z reguły na początku wydarzeń, gdy władza jeszcze nie ustaliła, kto jest „dobry”, a kto „zły”, coś jeszcze udawało się przemycić. Potem jednak powstawała „doktryna”, która określała, czy i w jaki sposób można było o sprawie pisać, a dzięki czujnie działającej cenzurze, władza mogła przystąpić do naginania rzeczywistości do swoich wyobrażeń.

Zdaję sobie sprawę, że „Obraz tygodnia” był przez lata dla czytelników obrazem świata. Ale chyba nie moja to zasługa, raczej skutek oddzielenia Polski od świata „żelazną kurtyną”, także informacyjną. Swoją pracę oceniam dużo skromniej: skoro było coś do zrobienia, po prostu trzeba było się tego podjąć.

***

Praca z Jerzym Turowiczem była najlepszą rzeczą, jaka zdarzyła mi się w życiu. W marcu 1990 roku, kiedy Tadeusz Mazowiecki powołał mnie na stanowisko wiceministra spraw wewnętrznych, Jerzy napisał do premiera list, w którym z grubsza chodziło o to, by zostawić mnie w redakcji, bo jestem mu potrzebny. List miałem doręczyć premierowi. Tyle że kiedy pojawiłem się w jego gabinecie, Mazowiecki wręczył mi nominację na wiceministra… Przekazywanie listu nie miało już sensu.

Zaangażowanie redaktorów i współpracowników „Tygodnika” w politykę było zrozumiałe – skąd niby Mazowiecki miał brać ludzi? Czy na nominację premiera miałem odpowiedzieć: Tadeusz, ryzykuj sam, ja nie mam czasu, bo mam swoje życie i „Tygodnik”? To byłoby równoznaczne z przyznaniem, że przez kilkadziesiąt lat redaktorzy pisma z Wiślnej okłamywali czytelników, zapewniając, że wydają je po to, by formować nowe kadry i ocalić w ludziach zdolność samodzielnego osądu, bo kiedy pojawi się wreszcie możliwość budowy nowej Polski, będziemy tego ludzkiego kapitału potrzebować.

Nie ulega wątpliwości, że zaangażowanie „Tygodnika Powszechnego” w polską transformację odbiło się na piśmie fatalnie. Nie była to jedyna przyczyna zapaści nakładowej pisma, ale jedna z głównych, a czytelnicy nigdy nam tego zaangażowania nie wybaczyli. Mam zresztą na ten temat swoją teorię – przyznaję: dość uproszczoną – o której nieraz już mówiłem: „Tygodnik Powszechny” jest pismem na złe czasy. Tak był pomyślany i tak to było realizowane. W efekcie to, co jest dobre dla Polski, jest fatalne dla pisma, i na odwrót. Taki paradoks…

***

Turowicz łączył w sobie dwa talenty: pisarski i twórcy zespołu. Nie każdy redaktor naczelny miał taki w sobie taki dar. Przykładem Jerzy Giedroyc, który zawsze powtarzał, że redaktor nie pisze tekstów i faktycznie sam sięgał po pióro sporadycznie. Turowicz natomiast pozostawił po sobie półtora tysiąca tekstów. Zaangażowanie pisarskie nie przeszkodziło mu jednak w znajdywaniu utalentowanych autorów – Jerzy potrafił rozbudzić w ludziach to, co dobre, co ich uskrzydlało i rozwijało. Na tym polegał jego talent: wyciągnąć delikwenta z cienia i zachęcić, by się odważył pisać własnym głosem.

Jerzy nie napisał książki. Wiem, że mu na tym zależało, ale za życia wydał jedynie dwa zbiory tekstów. Domyślam się, że przyczyniła się do tego jego osobowość dziennikarza – kogoś, kto chwyta za pióro i pisze, bo interesuje go temat albo uważa, że „Tygodnik” powinien zająć się sprawą. Był redaktorem z powołania i praktyki, który potrafi znajdywać autorów i wyławiać w zalewie informacji tematy istotne. Co równie ważne: lubił czytać i umiał słuchać. To też się przydaje w redagowaniu pisma. I miał jeszcze coś, czym mi niesłychanie zaimponował, kiedy byliśmy w Dreźnie i zwiedzaliśmy Galerię Starych Mistrzów. Sale pełne obrazów następowały po sobie, ekspozycja ciągnęła się w sposób monstrualny, daleko przekraczający możliwości percepcyjne niewtajemniczonego w sztukę odbiorcy. No, odpadałem… A Turowicz nie. Zdawał sobie sprawę, że każda wielka galeria zabija człowieka, więc niemal biegł przez te sale i, mimo że był tam pierwszy raz, wiedział, czego można się tam spodziewać. Wystarczał mu rzut oka na salę, by wybrać to przed czym warto – albo trzeba – było się zatrzymać. Jerzy miał nieprawdopodobny niuch albo instynkt w tej mierze. Tak się przekonałem, że w towarzystwie Turowicza nawet galeria nie do obejrzenia nie jest taka straszna.

Jerzy był chyba jedyną osobą, w której obecności milczenie nie wydawało mi się niestosowne. W czasie jazdy samochodem często nie odzywaliśmy się do siebie i ani on, ani ja nie czuliśmy się tym milczeniem skrępowani.

Pamiętam też, że „Tygodnik” nas, jego redaktorów, choć tyle lat go wydawaliśmy, przez cały czas żywo obchodził. Bez przerwy rozmawialiśmy o piśmie. W redakcji, na organizowanych po domach spotkaniach towarzyskich, a nawet na rekolekcjach redakcyjnych w Tyńcu czy na Bielanach, które odbywaliśmy nie tylko z powodu osobistej pobożności. Chodziło nam o to, by być razem. To była dobra metoda na przetrwanie bardzo niefajnych czasów, przekonująca także dla innych. „Tygodnik”, szczególnie po 1981 roku, był przecież nie tylko punktem odniesienia dla wielu ludzi, ale też przystanią dla autorów gdzie indziej izolowanych.

My sami byliśmy izolowani właściwie przez cały PRL, nieobecni w oficjalnych mediach. Nie przypominam sobie, by Turowicza zapraszano na inne łamy, do napisania tekstu czy udziału w dyskusji. Funkcjonowaliśmy w świecie PRL-owskich mediów, ale na zasadzie tolerowania naszej w nim obecności, bez fraternizowania się. Gdy jedliśmy obiad w stołówce Klubu Dziennikarzy „Pod Gruszką” w Krakowie, wokół nas zawsze było pusto. Nikt nie chciał siedzieć za blisko… Mogliśmy, jak dziennikarze z innych mediów, pojechać na wczasy w Złotych Piaskach w Bułgarii (SDP miało miejsca w domu wczasowym „Żurnalist”). Korzystaliśmy z domu pracy twórczej Stowarzyszenia w Kazimierzu nad Wisłą. Bezpośrednich afrontów, przynajmniej po odwilży październikowej, a przed 1981 rokiem, było niewiele. Dominowało jednak przekonanie, że od ludzi z „Tygodnika” lepiej trzymać się z daleka.

Skoro tak, trzymaliśmy się w „Tygodniku Powszechnym” przez wszystkie te lata razem.

 

Kraków, 18 listopada 2008 r.

 

Przypisy:

1. Krzysztof Kozłowski, Gdzie się kończy Europa?, „Tygodnik Powszechny” nr 24, 11 czerwca 1967, s. 1–2. Kisiel w felietonie Moje zdziwienia („Tygodnik Powszechny” nr 25, 20 czerwca 1967, s. 6, rubryka: Głową w ścianę) napisał między innymi: „Z kolei zdziwienie pozytywne, powiedziałbym nawet entuzjastyczne. Co byście powiedzieli, przeczytawszy ni z tego ni z owego artykuł ciekawy, oryginalny, o własnym, niebanalnym spojrzeniu na wielokrotnie poruszane już sprawy? I to gdzie – na pierwszej stronie »Tygodnika Powszechnego«?! Niewiarygodne – powiecie. A jednak ja taki artykuł znalazłem: tytuł jego »Gdzie się kończy Europa?«, autor – Krzysztof Kozłowski, który z grupą polskich dziennikarzy jeździł niedawno po Francji. Twierdzę, że tak interesującego, nieszablonowego, indywidualnie bystrego artykułu o Francji de Gaulle’a od dawna nikt w Polsce nie napisał (co nie znaczy, że we wszystkim z nim się zgadzam). A więc talent publicystyczny marnował nam się niepotrzebnie w pracy redakcyjnej, zamiast uprawiać właśnie tę tak w »Tygodniku« brakującą publicystykę. Hut ab, meine Herren! (kto i o kim to napisał, przypomnij, Drogi Koteczku?)”.

 ***

Dr KRZYSZTOF KOZŁOWSKI (ur. w 1931 roku w Przybysławicach k. Krakowa – zm. w 2013 roku w Krakowie) był z wykształcenia filozofem; redaktor i publicysta, związany z „Tygodnikiem Powszechnym” od grudnia 1956 roku do 2007 roku (w latach 1965–2005 był zastępcą redaktora naczelnego). Od początku lat 60. do 1989 roku autor rubryki „Obraz tygodnia”.
Uczestnik obrad Okrągłego Stołu; od marca do grudnia 1990 najpierw wiceminister, a następnie minister spraw wewnętrznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. W latach 1989–2001 był senatorem z ramienia Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, Unii Demokratycznej, a następnie Unii Wolności.
Od 2011 roku prezes Fundacji Jerzego Turowicza. Wydał: Drogi do niepodległości (wybór, redakcja i wstęp, Znak, Kraków 1978), Gliniarz z „Tygodnika”. Rozmowy z pierwszym niekomunistycznym ministrem spraw wewnętrznych, Krzysztofem Kozłowskim (wywiad-rzeka Witolda Beresia i Krzysztofa Burnetki, Polska Oficyna Wydawnicza BGW, Warszawa 1991), Historia z konsekwencjami (wywiad-rzeka Michała Komara, Świat Książki, Warszawa 2009).

 

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Fundacja Jerzego Turowicza