Nawojka Cieślińska-Lobkowicz

Jerzego Turowicza poznałam osobiście w okresie stanu wojennego (albo tuż po jego zniesieniu); w czasie specyficznym, także dlatego, że zbliżał ludzi różnych generacji i środowisk.

Byłam wtedy bez pracy, po tym jak wyrzucono mnie po 13 grudnia 1981 roku z pisma „Sztuka”, wręczając zakaz zatrudniania w wydawnictwach państwowego monopolisty Prasa–Książka–Ruch. W podziemnym „Tygodniku Mazowsze” wraz z Piotrkiem Pacewiczem prowadziłam archiwum gazety, nazwane Archiwum Czarnego Kruka. Kilka razy w tygodniu odbierałam materiały, jakie spływały z całej Polski do redakcji „TM”. Potem, wraz z Wojtkiem Cesarskim, z którym wcześniej robiłam zawieszone pismo „Sztuka”, oraz Anią i Zbyszkiem Morawskimi, porządkowaliśmy te materiały i katalogowaliśmy; opracowywaliśmy też różne kwerendy i analizy na prośbę redakcji „TM” i podziemnych władz Solidarności regionu Mazowsze.

Jednocześnie zaczęłam pisywać do „Przeglądu Powszechnego” – reaktywowanego w 1982 roku miesięcznika jezuitów, którego redaktorem naczelnym był ojciec Stanisław Opiela. Nigdy jednak nie określałam siebie jako osoby religijnej. Bliski mi był otwarty agnostycyzm, by posłużyć się sformułowaniem Leszka Kołakowskiego, ale też wartości chrześcijańskie, tak jak rozumiał je „Tygodnik Powszechny” Jerzego Turowicza. Uważałam też, że o sztuce lepiej pisać w oficjalnym, choć rzecz jasna opozycyjnym wobec władz obiegu. Prasę podziemną rezerwując dla tekstów informujących o nieprawościach reżimu i działalności podziemnej, tudzież dla artykułów interwencyjnych i programowo-politycznych.

Pierwszą rozmowę z ojcem Opielą rozpoczęłam od oświadczenia, że nie zamierzam być podwójnie cenzurowana (bo cenzura oficjalna grasowała, choć z możliwością zaznaczenia w druku większości interwencji). I jeżeli będę miała coś krytycznego do napisania, np. na temat koszmarnej architektury wówczas budowanych kościołów czy panoszącego się kiczu patriotyczno-religijnego, zrobię to bez pytania się o zgodę. Naczelny podzielił moje zapatrywania na temat swobody wypowiedzi: „Oczywiście, najwyżej o każdym tekście będziemy rozmawiać z osobna” (nigdy nie zaszła jednak taka konieczność), a od tamtej rozmowy datuje się nasza, trwająca do dzisiaj, przyjaźń.

Wątpliwości pojawiły się jednak zupełnie gdzie indziej. Otóż dość szybko po rozpoczęciu współpracy opublikowałam w „Przeglądzie” tekst krytyczny wobec tzw. dewocjonaliów narodowych, czyli łączenia emblematów opozycyjnych z sacrum (np. Matka Boża Częstochowska pokazująca słynne V). Artykuł zaniepokoił niektórych uczestników spotkania redaktorów „Tygodnika Powszechnego” z naczelnym „Przeglądu” w Krakowie. Po powrocie ojciec Opiela, nieco ironicznie, opowiadał, jak to musiał mnie bronić przed podejrzeniami o „niewłaściwie znajomości”, skoro tak bardzo razi mnie łączenie sacrum i symboli opozycji. Oponentom Staszek odpowiedział jednak krótko: „To, że ktoś pisze krytycznie na takie tematy, jeszcze nie znaczy, że współpracuje z SB”.

Sprawa wróciła do mnie dwa czy trzy lata później, kiedy znałam się już osobiście z Jerzym Turowiczem i on mnie za tamte podejrzenia przeprosił. Mimo, że to nie on formułował te zarzuty, a ja nie miałam o to żalu – czasy były przecież takie, że ostrożność była czymś oczywistym, nadto upływ czasu i opozycyjne kontakty sprawiły, iż sprawa ta nabrała raczej anegdotycznego charakteru. Ponieważ jednak wszystko to działo się w jego przytomności, jako naczelny „TP” czuł się zobowiązany mnie przeprosić.

Przypominam to zdarzenie nie tylko dlatego, że ogromnie mnie wówczas tamte przeprosiny ujęły; ono pokazuje też, kim był Jerzy Turowicz. Takie zachowanie świadczy bowiem nie tylko o posiadanej klasie i poczuciu sprawiedliwości, ale także o wewnętrznej elegancji i uważności wobec innych. On przecież nie musiał tego robić… Zważwszy, że w sytuacjach konfliktowych tego typu w Polsce prawie nigdy nie załatwia się niejasności między ludźmi, czy tym bardziej między trzema czy czterema osobami, takie zachowanie było uderzające.

***

W 1984 roku Jacek Woźniakowski, z którym od lat byłam już serdecznie zaprzyjaźniona, zorganizował w Rogóźnie, jako szef Katedry Historii Sztuki KUL, dużą konferencję „Sacrum i sztuka”[1]. Po jej zakończeniu zaproponował mi zredagowanie tomu wygłoszonych podczas konferencji referatów, a przede wszystkim przygotowanie bibliografii tekstów, jakie ukazały się w Polsce po 1945 roku na temat sztuki religijnej oraz relacji między sztuką a Kościołem. Bibliografia miała być „rozumowana”, więc poza ustaleniem danych bibliograficznych musiałam jeszcze zwięźle streścić meritum wymienionych książek i artykułów. Roboty było sporo, ale była ciekawa i potrzebna. Pojawił się pewien dodatkowy plus tego zajęcia: pracowałam w siedzibie wydawnictwa Znak, czyli w kanciapie na piętrze, do której wchodziło się z redakcji „Tygodnika” po krętych, metalowych schodach.

Spędzałam tam całe dni i noce, dosłownie, bo kilkakrotnie po prostu rozłożyłam nocą śpiwór w siedzibie wydawnictwa i się przespałam. W ciągu dnia w „Tygodniku” był zgiełk, a że czas był trudny, zaś w redakcji sporo się działo, odkładałam pracę nad bibliografią i schodziłam na dół, by dowiedzieć się co nowego. Także porozmawiać czy przysłuchać się dyskusjom, które redaktorzy „Tygodnika” prowadzili z tłumem gości codziennie pojawiających się przy Wiślnej. Wtedy właśnie poznałam osobiście Jerzego Turowicza, a także pozostałych członków redakcji „Tygodnika”.

Przy okazji mogłam porównać sposób funkcjonowania dwóch redakcji: „Tygodnika Powszechnego” i „Polityki”. W redakcji tej ostatniej pracowałam w połowie lat 70., jeszcze jako studentka historii sztuki, w charakterze tzw. fotoserwisanta: dobierałam zdjęcia do artykułów ukazujących się w kolejnych numerach pisma. „Politykę” wydawał zespół bardzo dobrych dziennikarzy i redaktorów; uchodziła ona za najciekawsze, najbardziej „liberalne” i krytyczne pismo ówczesnego – żeby tak rzec – partyjnego establishmentu. Wśród oficjalnych tytułów prasowych PRL wytyczała ona niejako granicę tego, co dopuszczalne, gromadząc na swym koncie sporą liczbę ingerencji cenzuralnych. Za tą granicą i z jeszcze większą ilością konfiskat cenzury znajdował się już tylko katolicki i niszowy (z racji reglamentowanego, a przez to niższego nakładu) „Tygodnik  Powszechny”. Jego redakcji przyglądałam się mniej więcej dekadę później, w zupełnie innych okolicznościach politycznych, ale ton nadawały tu od lat te same osoby: obok Turowicza Krzysztof Kozłowski i Mieczysław Pszon, w Znaku – Jacek Woźniakowski.

W „Polityce” zajmowano się przede wszystkim taktyką polityczną: czy naczelny, czyli Mieczysław F. Rakowski, przepchnie jakiś kontrowersyjny tekst w Białym Domu (czyli w Komitecie Centralnym PZPR)? ile „śmierdziuch” uniesie kolejny numer pisma? jak napisać tekst, by cenzura pozwoliła na jego druk? Redaktorzy byli dumni z tego, że się z nią targują, tym bardziej, że w porównywalnej warszawskiej „Kulturze”, nie mówąc o innych reżimowych gazetach, redaktor naczelny niemalże suflował cenzorowi, co ma być wycięte. Jednym słowem: w „Polityce” stale prowadzono grę, dywagowano co przejdzie i kosztem jakich koncesji, próbowano redukować zlecone z partyjnej góry tematy i wstępniaki lub targowano przy okazji pozwolenia na teksty krytyczne.

W „Tygodniku Powszechnym” tego „coś za coś” nie było. Jeżeli Turowicz bądź Kozłowski zdecydowali o druku tekstu, wykłócali się o każdy jego fragment, a gdy to tylko stało się możlwe (po 1980 roku) zaznaczali ingerencje cenzuralne, nie kryjąc się z ich liczbą. Dopiero gdy tekst był na tyle wykastrowany, że jego druk tracił sens, zastępowali go innym, trzymanym w zanadrzu. Teksty przeznaczano do publikacji z uwagi na ich temat i jakość, a nie cenzuralność; szacowano to realistycznie, ale nie kunktatorsko i bez „transakcji wymiennych” z cenzurą czy Urzędem ds. Wyznań. Można więc chyba powiedzieć, że „Tygodnik Powszechny” redagowali w pełni ludzie, którzy tam pracowali, z Jerzym Turowiczem jako instancją suwerenną. Nie układali się z nikim, byli wierni sobie i z tej pozycji decydowali o wyborze tematów i autorów, także niewątpliwie o kompromisach. Nie dopuszczali jednak, aby o kształcie „TP” decydowano poza Wiślną.

To różnica zasadnicza. Inna dotyczyła stylu funkcjonowania redakcji „Polityki” i „Tygodnika Powszechnego”. Mimo, że w warszawskim tygodniku pracował bardzo dobry zespół dziennkarzy, a Rakowski był niewątpliwie świetnym jego szefem, w skromnej siedzibie redakcji na Smolnej, a potem w obszernej na Dubois, istniała wyraźna hierarchia. Drzwi do gabinetu naczelnego były zazwyczaj zamknięte, flankowane przez sekretarkę i tylko kilku wybranych redaktorów miało nieograniczony dostęp do MFR. Obok cotygodniowych zebrań całego zespołu i kolegiów kierowników działów, odbywały się, w szczególności w okresach politycznie gorętszych, zamknięte konwentykle u naczelnego. Goście z zewnątrz wpadali do każdego z dziennikarzy z osobna.

„Tygodnik Powszechny” pod rządami Turowicza, a i współrządami Kozłowskiego, Pszona czy Woźniakowskiego, sprawiał wrażenie przyjaźnie otwartego. Nie zdarzyło się, by drzwi do gabinetu Szefa były zamknięte. Każdy mógł wejść. I wchodził. Chyba, że autorytet Turowicza onieśmielał go tak bardzo, że nie miał odwagi skorzystać z tej możliwości.

Ludzie z zewnątrz ciągnęli zresztą na Wiślną bez zahamowań. Trochę z tej atmosfery wiązało się na pewno z Krakowem, gdzie czas po dziś dzień mniej chyba nagli niż w Warszawie. Nieraz wymagało to zapewne od Turowicza et consortes anielskiej cierpliwości. Niemniej w latach 80. redakcja „Tygodnika” była z pewnością dla wielu jednym z najważniejszych i najbardziej przyjaznych miejsc w Polsce.

***

Pracę nad zbiorem „Sacrum i sztuka” skończyłam, wróciłam do Warszawy. Kolejne moje spotkania z Turowiczem tu właśnie miały miejsce. Nie pamiętam kiedy, ale niejako naturalnie, bez żadnej celebry – tak, że nawet nie zdążyłam się tym zachłysnąć – Jerzy zaproponował mi przejście na ty. Jednak nawet teraz, gdy mówię: „Jerzy”, mam poczucie pewnego nadużycia, a jednocześnie świadomość wielkiego zaufania, jakim mnie Turowicz obdarzył. Sprawił mi dużą radość tym wyróżnieniem, ale nie uderzyło mi to do głowy. Może dlatego, że bliskość między ludźmi wytwarzały wówczas okoliczności: przekazywanie bibuły, informacji, organizowanie spotkań z ludźmi podziemia. Między innymi w moim mieszkaniu przy Spiskiej w Warszawie dochodziło do spotkań Turowicza, ale też Woźniakowskiego i ojca Opieli, z ludźmi regionu Mazowsze Solidarności i z „Tygodnika Mazowsze”, m.in. ze Zbyszkiem Bujakiem, Jasiem Lityńskim, Heleną Łuczywo.

Udało mi się też przekonać Jerzego, by wpadał do mnie na herbatę i dla umycia rąk, gdy przyjeżdżał pociągiem do Warszawy (Spiska znajduje się niedaleko Dworca Centralnego). Zazwyczaj dyskutowaliśmy wówczas o polityce, co słychać w Warszawie i Krakowie, bywało że miałam mu do przekazania list czy informację.

Ale rozmawialiśmy też na tematy, które oboje lubiliśmy, choć czasy nie bardzo sprzyjały tego rodzaju zainteresowaniom: o ulubionych malarzach, o obejrzanych niegdyś muzeach i wystawach, o tym co chętnie byśmy zobaczyli. Turowiczowi sztuka była wyraźnie bliska, wystarczy zresztą przejrzeć spisy treści „TP”, by się o tym przekonać. Dowodzi też tego szata graficzna pisma w późnych latach 50. i na początku 60. – „Tygodnik” był znakomicie łamany, zamieszczał liczne reprodukcje dzieł sztuki nowoczesnej i pyszne rysunki.

W moim przekonaniu idea, by w 1945 roku rozpocząć wydawanie katolickiego pisma społeczno-kulturalnego wynikała nie tylko z sytuacji politycznej powojennej Polski, w której otwarty dialog o polityce, historii i gospodarce był niemożliwy. To także efekt głębokiego przekonania założycieli „Tygodnika” – obok Jerzego Turowicza i Jacka Woźniakowskiego, m.in. Antoniego Gołubiewa i Hanny Malewskiej – że to kultura – naturalnie w szerokim sensie tego słowa – jest koniec końców najważniejsza, bo stanowi o tożsamości jednostki i społeczeństwa. Nieprzypadkowo Jerzy Giedroyc, drugi obok Turowicza Redaktor, nazwał swoje pismo „Kultura”, a nie, jak przed wojną, „Polityka”.

Rozmawiałam też z Jerzym o upiornej architekturze powstających kościołów, o nieprzygotowaniu kleru do funkcji mecenasa sztuki w kościołach. Turowicz zgadzał się ze mną, ale również mnie mitygował, np. wówczas, gdy dowiedziałam się, że Jan Paweł II zamówił mozaikę do swojej kaplicy w Watykanie u jakiegoś pacykarza. Pokazałam zdjęcie tego czegoś Jerzemu, pytając: „dlaczego nikt mu nie doradził, że mozaikę powinien zrobić Jerzy Nowosielski?”. Uważałam, że Wojtyła, człowiek słowa i teatru, nie ma zrozumienia dla tzw. sztuk pięknych, a szkoda, zważywszy wszechobecność kiczu religijnego.

I tu kolejna sprawa, która mnie od dawna zastanawiała, czyli różnica temperamentów obydwu wielkich „Tygodnika”: Jerzego Turowicza i Jacka Woźniakowskiego. Jacek byłby pierwszym, który wsparłby moje użeranie się z tandetną sztuką religijną. Jerzy, przy całej swojej otwartości i mimo nadzwyczajnej żyłki politycznej (to, że był w ostatnich latach życia siwym, łagodnym patriarchą nie znaczy, że nie bywał stanowczy i zdecydowany), wolał mnie moderować. Rozumiał moje racje – że słaba sztuka odrzuca od kościoła inteligencję, że to przejaw braku kultury kleru i, bez przenośni, obraza boska – ale reagował dużo spokojniej. Uśmiechał się (chochliki w oczach!), mitygował mnie, jakby chciał powiedzieć: spokojnie, nie nerwowo, są sprawy ważniejsze.

Mój mąż, Nikolaus Lobkowicz, zaprzyjaźniony od lat z Jackiem Woźniakowskim, poznał Turowicza przed laty w Bonn, a potem spotkał go ponownie w Rzymie. Spotkanie z Jerzym było, jak wspomina, czymś zupełnie innym niż z Jackiem. Rozmawiając z Turowiczem miał poczucie, że co prawda rozmawia z kimś doskonale suwerennym w swoich sądach i opiniach, ale kto jest przede wszystkim osobą słuchającą. O ile Jacek ma w sobie żywioł rozmowy – on od razu wchodzi w zwarcie, polemizuje – o tyle Jerzy miał w sobie żywioł słuchania. Oczywiście uczestniczył w rozmowie, przedstawiał własne zdanie, ale koncentrował się na tym, co usłyszał.

Raz czy drugi spotkałam się z Jerzym w Warszawie, na Krakowskim Przedmieściu, w przerwie między jego pilnymi umówieniami. Pora była obiadowa, więc poszliśmy do baru „Kubuś” przy Ordynackiej. Jedzenie podawano tam niezłe, ale lokalik był maleńką, mało wygodną jadłodajnią – w sam raz, by szybko coś zjeść. Znowu: gdyby porównywać obu panów, Jacek by tam nie poszedł, po prostu ograniczyłby się do wypicia herbaty, byle w bardziej godziwych warunkach; Jerzy na takie kwestie nie zwracał uwagi. Liczyło się to, że można szybko zjeść coś ciepłego, a przy okazji pogadać.

***

Wiele lat później, już po śmierci Jerzego, jeden z jego przyjaciół opowiedział mi, jak głęboko religijnym był on człowiekiem. I to na sposób niemal tradycyjny, co zaskakujące u tego wielkiego entuzjasty reform Soboru Watykańskiego II. To, że unikał wszelkiej ostentacji w sprawach wiary było i jest dla mnie oczywiste. Niemniej nie wiedziałam, że praktycznie nigdy o swojej wierze nie mówił, że traktował ją jak sprawę najgłębiej osobistą. A z drugiej strony, całe jego życie było przecież wiarą przeniknięte i z niej czerpał siłę do działania w „czasie marnym”, który dzięki niemu dla wielu był znośniejszy.

Jerzy był kimś niezwykłym. Był przy tym dyskretny – za wielki nietakt uznawał mówienie o sobie czy zwracanie na siebie uwagi. Mimo to, jego obecność i opinia liczyły się dla wielu ludzi. Choć poznałam go będąc osobą dorosłą, stał się w moim życiu bliskim i ważnym człowiekiem. Kiedy w stanie wojennym, bywało, baliśmy się przesłuchań i aresztowań, pokonywałam strach mówiąc sobie, że muszę się w sytuacji zagrożenia zachować tak, aby zasłużyć na uśmiech Jerzego…

***

Jesienią 1989 roku, na samym początku istnienia rządu premiera Tadeusza Mazowieckiego, spotkałam się z Jerzym Turowiczem i Mieczysławem Pszonem (Pszon był wówczas pełnomocnikiem premiera ds. stosunków polsko-niemieckich) w Bonn (organizowałam wówczas konferencję polsko-niemiecką w Kolonii). Mieliśmy niewiele czasu, więc nie udało nam się wspólnie wyjechać do kolońskiego muzeum Ludwiga van Beethowena, ale pamiętam tę naszą wielką przyjemność, że spotykamy się w tak szczęśliwie zmienionych okolicznościach, co do których jeszcze niedawno nie spodziewalibyśmy się, że staną się naszym udziałem.

Byłam w Auditorium Maximum Uniwersystetu Warszawskiego w czerwcu 1990 roku, kiedy Lech Wałęsa zaatakował Jerzego Turowicza w swoim upiornym, haniebnym przemówieniu. Patrząc na Jerzego – był już wówczas gołębio biały, stał przed wielką katedrą lekko uśmiechnięty i po każdym słowie przewodniczącego Solidarności kulił się w sobie jak po ciosie między oczy – i perorującego Wałęsę, miałam wrażenie, że obserwuję akt znęcania się nad bezbronnym człowiekiem. Czułam niemal fizyczny ból, że spotyka to kogoś takiego jak Jerzy. Władek Frasyniuk nie wytrzymał i ostro upomniał przyszłego prezydenta, ale wrażenie uczestniczenia w koszmarze pozostało. Potem okazało się, że był to początek tzw. wojny na górze, czyli rozbicia obozu solidarnościowego.

W latach 90. rzadko się z Jerzym widywaliśmy, bo najpierw pracowałam w polskiej ambasadzie w Kolonii i Instytucie Polskim w Düsseldorfie, potem miałam sporo kłopotów osobistych, którymi nie chciałam nikogo obciążać. Tylko od czasu do czasu wysyłałam mu jakieś śmieszne karteczki z reprodukcjami obrazów, które, sądziłam, mogły mu się podobać.

I tak jak od sztuki rozpoczęła się nasza znajomość, na niej się zakończyła. W lutym 1999 roku, kilka dni po śmierci Jerzego, odbył się wernisaż wystawy „Picasso, Léger, Nolde, Arp, Miró i inni. Sztuka naszego wieku z Kolekcji Würth”. Jako jej incjatorka i kurator miałam wpływ na wybór miasta w Polsce, gdzie miała zostać pokazana. Wybrałam Muzeum Narodowe w Krakowie, m.in. ze względu na mieszkających tu przyjaciół, wśród nich Jerzego Turowicza[2]. Byłam pewna, że ta wystawa go ucieszy, nie tylko dlatego, że pierwszy raz do Polski przyjechały obrazy cenionych i lubianych przez Jerzego artystów. Także dlatego, że pojawiła się w jego mieście, że przyjechała do niego. Niestety, już jej nie zobaczył.

Kraków, 24 października 2011 r.

 

NAWOJKA CIEŚLIŃSKA-LOBKOWICZ (ur. 1953) jest historykiem i krytykiem sztuki, ekspertem w sprawach restytucji dzieł sztuki. W latach 80. współpracowała z „Przeglądem Powszechnym” oraz „Tygodnikiem Mazowsze”. W latach 1991–1995 była radcą ambasady polskiej w RFN; założyła Instytut Polski w Düsseldorfie. Edytorka Pism wybranych Jacka Woźniakowskiego (sześć tomów; wybór, wstęp i opracowanie; Universitas, Kraków 2012). Mieszka w Warszawie i w Monachium.

 

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

 

© Copyright by Fundacja Jerzego Turowicza

[1]        Patrz: Krystyna Czerni, Sacrum i sztuka [sprawozdanie z konferencji naukowej w Rogóźnie, w październiku 1984 roku], „Tygodnik Powszechny” nr 45, 4 listopada 1984, s. 7.

[2]        Nawojka Cieślińska-Lobkowicz, Przygoda nowoczesności (nadtytuł: O wystawie sztuki nowoczesnej z Kolekcji Würth w krakowskim Muzeum Narodowym), „Tygodnik Powszechny” nr 7, 14 lutego 1999, s. 19. Z leadu: „(…) Był też drugi, osobisty powód: podarować tę niezwykłą wystawę wiernym przyjaciołom sztuki, z których tylu mam szczęście znać w Krakowie. Wśród nich był wielki jej entuzjasta Jerzy Turowicz. Dziś pozostaje mi dedykować tę wystawę Jego pamięci”.

Nawojka Cieślińska-Lobkowicz

Jerzego Turowicza poznałam osobiście w okresie stanu wojennego (albo tuż po jego zniesieniu); w czasie specyficznym, także dlatego, że zbliżał ludzi różnych generacji i środowisk.

Byłam wtedy bez pracy, po tym jak wyrzucono mnie po 13 grudnia 1981 roku z pisma „Sztuka”, wręczając zakaz zatrudniania w wydawnictwach państwowego monopolisty Prasa–Książka–Ruch. W podziemnym „Tygodniku Mazowsze” wraz z Piotrkiem Pacewiczem prowadziłam archiwum gazety, nazwane Archiwum Czarnego Kruka. Kilka razy w tygodniu odbierałam materiały, jakie spływały z całej Polski do redakcji „TM”. Potem, wraz z Wojtkiem Cesarskim, z którym wcześniej robiłam zawieszone pismo „Sztuka”, oraz Anią i Zbyszkiem Morawskimi, porządkowaliśmy te materiały i katalogowaliśmy; opracowywaliśmy też różne kwerendy i analizy na prośbę redakcji „TM” i podziemnych władz Solidarności regionu Mazowsze.

Jednocześnie zaczęłam pisywać do „Przeglądu Powszechnego” – reaktywowanego w 1982 roku miesięcznika jezuitów, którego redaktorem naczelnym był ojciec Stanisław Opiela. Nigdy jednak nie określałam siebie jako osoby religijnej. Bliski mi był otwarty agnostycyzm, by posłużyć się sformułowaniem Leszka Kołakowskiego, ale też wartości chrześcijańskie, tak jak rozumiał je „Tygodnik Powszechny” Jerzego Turowicza. Uważałam też, że o sztuce lepiej pisać w oficjalnym, choć rzecz jasna opozycyjnym wobec władz obiegu. Prasę podziemną rezerwując dla tekstów informujących o nieprawościach reżimu i działalności podziemnej, tudzież dla artykułów interwencyjnych i programowo-politycznych.

Pierwszą rozmowę z ojcem Opielą rozpoczęłam od oświadczenia, że nie zamierzam być podwójnie cenzurowana (bo cenzura oficjalna grasowała, choć z możliwością zaznaczenia w druku większości interwencji). I jeżeli będę miała coś krytycznego do napisania, np. na temat koszmarnej architektury wówczas budowanych kościołów czy panoszącego się kiczu patriotyczno-religijnego, zrobię to bez pytania się o zgodę. Naczelny podzielił moje zapatrywania na temat swobody wypowiedzi: „Oczywiście, najwyżej o każdym tekście będziemy rozmawiać z osobna” (nigdy nie zaszła jednak taka konieczność), a od tamtej rozmowy datuje się nasza, trwająca do dzisiaj, przyjaźń.

Wątpliwości pojawiły się jednak zupełnie gdzie indziej. Otóż dość szybko po rozpoczęciu współpracy opublikowałam w „Przeglądzie” tekst krytyczny wobec tzw. dewocjonaliów narodowych, czyli łączenia emblematów opozycyjnych z sacrum (np. Matka Boża Częstochowska pokazująca słynne V). Artykuł zaniepokoił niektórych uczestników spotkania redaktorów „Tygodnika Powszechnego” z naczelnym „Przeglądu” w Krakowie. Po powrocie ojciec Opiela, nieco ironicznie, opowiadał, jak to musiał mnie bronić przed podejrzeniami o „niewłaściwie znajomości”, skoro tak bardzo razi mnie łączenie sacrum i symboli opozycji. Oponentom Staszek odpowiedział jednak krótko: „To, że ktoś pisze krytycznie na takie tematy, jeszcze nie znaczy, że współpracuje z SB”.

Sprawa wróciła do mnie dwa czy trzy lata później, kiedy znałam się już osobiście z Jerzym Turowiczem i on mnie za tamte podejrzenia przeprosił. Mimo, że to nie on formułował te zarzuty, a ja nie miałam o to żalu – czasy były przecież takie, że ostrożność była czymś oczywistym, nadto upływ czasu i opozycyjne kontakty sprawiły, iż sprawa ta nabrała raczej anegdotycznego charakteru. Ponieważ jednak wszystko to działo się w jego przytomności, jako naczelny „TP” czuł się zobowiązany mnie przeprosić.

Przypominam to zdarzenie nie tylko dlatego, że ogromnie mnie wówczas tamte przeprosiny ujęły; ono pokazuje też, kim był Jerzy Turowicz. Takie zachowanie świadczy bowiem nie tylko o posiadanej klasie i poczuciu sprawiedliwości, ale także o wewnętrznej elegancji i uważności wobec innych. On przecież nie musiał tego robić… Zważwszy, że w sytuacjach konfliktowych tego typu w Polsce prawie nigdy nie załatwia się niejasności między ludźmi, czy tym bardziej między trzema czy czterema osobami, takie zachowanie było uderzające.

***

W 1984 roku Jacek Woźniakowski, z którym od lat byłam już serdecznie zaprzyjaźniona, zorganizował w Rogóźnie, jako szef Katedry Historii Sztuki KUL, dużą konferencję „Sacrum i sztuka” (1). Po jej zakończeniu zaproponował mi zredagowanie tomu wygłoszonych podczas konferencji referatów, a przede wszystkim przygotowanie bibliografii tekstów, jakie ukazały się w Polsce po 1945 roku na temat sztuki religijnej oraz relacji między sztuką a Kościołem. Bibliografia miała być „rozumowana”, więc poza ustaleniem danych bibliograficznych musiałam jeszcze zwięźle streścić meritum wymienionych książek i artykułów. Roboty było sporo, ale była ciekawa i potrzebna. Pojawił się pewien dodatkowy plus tego zajęcia: pracowałam w siedzibie wydawnictwa Znak, czyli w kanciapie na piętrze, do której wchodziło się z redakcji „Tygodnika” po krętych, metalowych schodach.

Spędzałam tam całe dni i noce, dosłownie, bo kilkakrotnie po prostu rozłożyłam nocą śpiwór w siedzibie wydawnictwa i się przespałam. W ciągu dnia w „Tygodniku” był zgiełk, a że czas był trudny, zaś w redakcji sporo się działo, odkładałam pracę nad bibliografią i schodziłam na dół, by dowiedzieć się co nowego. Także porozmawiać czy przysłuchać się dyskusjom, które redaktorzy „Tygodnika” prowadzili z tłumem gości codziennie pojawiających się przy Wiślnej. Wtedy właśnie poznałam osobiście Jerzego Turowicza, a także pozostałych członków redakcji „Tygodnika”.

Przy okazji mogłam porównać sposób funkcjonowania dwóch redakcji: „Tygodnika Powszechnego” i „Polityki”. W redakcji tej ostatniej pracowałam w połowie lat 70., jeszcze jako studentka historii sztuki, w charakterze tzw. fotoserwisanta: dobierałam zdjęcia do artykułów ukazujących się w kolejnych numerach pisma. „Politykę” wydawał zespół bardzo dobrych dziennikarzy i redaktorów; uchodziła ona za najciekawsze, najbardziej „liberalne” i krytyczne pismo ówczesnego – żeby tak rzec – partyjnego establishmentu. Wśród oficjalnych tytułów prasowych PRL wytyczała ona niejako granicę tego, co dopuszczalne, gromadząc na swym koncie sporą liczbę ingerencji cenzuralnych. Za tą granicą i z jeszcze większą ilością konfiskat cenzury znajdował się już tylko katolicki i niszowy (z racji reglamentowanego, a przez to niższego nakładu) „Tygodnik  Powszechny”. Jego redakcji przyglądałam się mniej więcej dekadę później, w zupełnie innych okolicznościach politycznych, ale ton nadawały tu od lat te same osoby: obok Turowicza Krzysztof Kozłowski i Mieczysław Pszon, w Znaku – Jacek Woźniakowski.

W „Polityce” zajmowano się przede wszystkim taktyką polityczną: czy naczelny, czyli Mieczysław F. Rakowski, przepchnie jakiś kontrowersyjny tekst w Białym Domu (czyli w Komitecie Centralnym PZPR)? ile „śmierdziuch” uniesie kolejny numer pisma? jak napisać tekst, by cenzura pozwoliła na jego druk? Redaktorzy byli dumni z tego, że się z nią targują, tym bardziej, że w porównywalnej warszawskiej „Kulturze”, nie mówąc o innych reżimowych gazetach, redaktor naczelny niemalże suflował cenzorowi, co ma być wycięte. Jednym słowem: w „Polityce” stale prowadzono grę, dywagowano co przejdzie i kosztem jakich koncesji, próbowano redukować zlecone z partyjnej góry tematy i wstępniaki lub targowano przy okazji pozwolenia na teksty krytyczne.

W „Tygodniku Powszechnym” tego „coś za coś” nie było. Jeżeli Turowicz bądź Kozłowski zdecydowali o druku tekstu, wykłócali się o każdy jego fragment, a gdy to tylko stało się możlwe (po 1980 roku) zaznaczali ingerencje cenzuralne, nie kryjąc się z ich liczbą. Dopiero gdy tekst był na tyle wykastrowany, że jego druk tracił sens, zastępowali go innym, trzymanym w zanadrzu. Teksty przeznaczano do publikacji z uwagi na ich temat i jakość, a nie cenzuralność; szacowano to realistycznie, ale nie kunktatorsko i bez „transakcji wymiennych” z cenzurą czy Urzędem ds. Wyznań. Można więc chyba powiedzieć, że „Tygodnik Powszechny” redagowali w pełni ludzie, którzy tam pracowali, z Jerzym Turowiczem jako instancją suwerenną. Nie układali się z nikim, byli wierni sobie i z tej pozycji decydowali o wyborze tematów i autorów, także niewątpliwie o kompromisach. Nie dopuszczali jednak, aby o kształcie „TP” decydowano poza Wiślną

To różnica zasadnicza. Inna dotyczyła stylu funkcjonowania redakcji „Polityki” i „Tygodnika Powszechnego”. Mimo, że w warszawskim tygodniku pracował bardzo dobry zespół dziennkarzy, a Rakowski był niewątpliwie świetnym jego szefem, w skromnej siedzibie redakcji na Smolnej, a potem w obszernej na Dubois, istniała wyraźna hierarchia. Drzwi do gabinetu naczelnego były zazwyczaj zamknięte, flankowane przez sekretarkę i tylko kilku wybranych redaktorów miało nieograniczony dostęp do MFR. Obok cotygodniowych zebrań całego zespołu i kolegiów kierowników działów, odbywały się, w szczególności w okresach politycznie gorętszych, zamknięte konwentykle u naczelnego. Goście z zewnątrz wpadali do każdego z dziennikarzy z osobna.

„Tygodnik Powszechny” pod rządami Turowicza, a i współrządami Kozłowskiego, Pszona czy Woźniakowskiego, sprawiał wrażenie przyjaźnie otwartego. Nie zdarzyło się, by drzwi do gabinetu Szefa były zamknięte. Każdy mógł wejść. I wchodził. Chyba, że autorytet Turowicza onieśmielał go tak bardzo, że nie miał odwagi skorzystać z tej możliwości.

Ludzie z zewnątrz ciągnęli zresztą na Wiślną bez zahamowań. Trochę z tej atmosfery wiązało się na pewno z Krakowem, gdzie czas po dziś dzień mniej chyba nagli niż w Warszawie. Nieraz wymagało to zapewne od Turowicza et consortes anielskiej cierpliwości. Niemniej w latach 80. redakcja „Tygodnika” była z pewnością dla wielu jednym z najważniejszych i najbardziej przyjaznych miejsc w Polsce.

***

Pracę nad zbiorem „Sacrum i sztuka” skończyłam, wróciłam do Warszawy. Kolejne moje spotkania z Turowiczem tu właśnie miały miejsce. Nie pamiętam kiedy, ale niejako naturalnie, bez żadnej celebry – tak, że nawet nie zdążyłam się tym zachłysnąć – Jerzy zaproponował mi przejście na ty. Jednak nawet teraz, gdy mówię: „Jerzy”, mam poczucie pewnego nadużycia, a jednocześnie świadomość wielkiego zaufania, jakim mnie Turowicz obdarzył. Sprawił mi dużą radość tym wyróżnieniem, ale nie uderzyło mi to do głowy. Może dlatego, że bliskość między ludźmi wytwarzały wówczas okoliczności: przekazywanie bibuły, informacji, organizowanie spotkań z ludźmi podziemia. Między innymi w moim mieszkaniu przy Spiskiej w Warszawie dochodziło do spotkań Turowicza, ale też Woźniakowskiego i ojca Opieli, z ludźmi regionu Mazowsze Solidarności i z „Tygodnika Mazowsze”, m.in. ze Zbyszkiem Bujakiem, Jasiem Lityńskim, Heleną Łuczywo.

Udało mi się też przekonać Jerzego, by wpadał do mnie na herbatę i dla umycia rąk, gdy przyjeżdżał pociągiem do Warszawy (Spiska znajduje się niedaleko Dworca Centralnego). Zazwyczaj dyskutowaliśmy wówczas o polityce, co słychać w Warszawie i Krakowie, bywało że miałam mu do przekazania list czy informację.

Ale rozmawialiśmy też na tematy, które oboje lubiliśmy, choć czasy nie bardzo sprzyjały tego rodzaju zainteresowaniom: o ulubionych malarzach, o obejrzanych niegdyś muzeach i wystawach, o tym co chętnie byśmy zobaczyli. Turowiczowi sztuka była wyraźnie bliska, wystarczy zresztą przejrzeć spisy treści „TP”, by się o tym przekonać. Dowodzi też tego szata graficzna pisma w późnych latach 50. i na początku 60. – „Tygodnik” był znakomicie łamany, zamieszczał liczne reprodukcje dzieł sztuki nowoczesnej i pyszne rysunki.

W moim przekonaniu idea, by w 1945 roku rozpocząć wydawanie katolickiego pisma społeczno-kulturalnego wynikała nie tylko z sytuacji politycznej powojennej Polski, w której otwarty dialog o polityce, historii i gospodarce był niemożliwy. To także efekt głębokiego przekonania założycieli „Tygodnika” – obok Jerzego Turowicza i Jacka Woźniakowskiego, m.in. Antoniego Gołubiewa i Hanny Malewskiej – że to kultura – naturalnie w szerokim sensie tego słowa – jest koniec końców najważniejsza, bo stanowi o tożsamości jednostki i społeczeństwa. Nieprzypadkowo Jerzy Giedroyc, drugi obok Turowicza Redaktor, nazwał swoje pismo „Kultura”, a nie, jak przed wojną, „Polityka”.

Rozmawiałam też z Jerzym o upiornej architekturze powstających kościołów, o nieprzygotowaniu kleru do funkcji mecenasa sztuki w kościołach. Turowicz zgadzał się ze mną, ale również mnie mitygował, np. wówczas, gdy dowiedziałam się, że Jan Paweł II zamówił mozaikę do swojej kaplicy w Watykanie u jakiegoś pacykarza. Pokazałam zdjęcie tego czegoś Jerzemu, pytając: „dlaczego nikt mu nie doradził, że mozaikę powinien zrobić Jerzy Nowosielski?”. Uważałam, że Wojtyła, człowiek słowa i teatru, nie ma zrozumienia dla tzw. sztuk pięknych, a szkoda, zważywszy wszechobecność kiczu religijnego.

I tu kolejna sprawa, która mnie od dawna zastanawiała, czyli różnica temperamentów obydwu wielkich „Tygodnika”: Jerzego Turowicza i Jacka Woźniakowskiego. Jacek byłby pierwszym, który wsparłby moje użeranie się z tandetną sztuką religijną. Jerzy, przy całej swojej otwartości i mimo nadzwyczajnej żyłki politycznej (to, że był w ostatnich latach życia siwym, łagodnym patriarchą nie znaczy, że nie bywał stanowczy i zdecydowany), wolał mnie moderować. Rozumiał moje racje – że słaba sztuka odrzuca od kościoła inteligencję, że to przejaw braku kultury kleru i, bez przenośni, obraza boska – ale reagował dużo spokojniej. Uśmiechał się (chochliki w oczach!), mitygował mnie, jakby chciał powiedzieć: spokojnie, nie nerwowo, są sprawy ważniejsze.

Mój mąż, Nikolaus Lobkowicz, zaprzyjaźniony od lat z Jackiem Woźniakowskim, poznał Turowicza przed laty w Bonn, a potem spotkał go ponownie w Rzymie. Spotkanie z Jerzym było, jak wspomina, czymś zupełnie innym niż z Jackiem. Rozmawiając z Turowiczem miał poczucie, że co prawda rozmawia z kimś doskonale suwerennym w swoich sądach i opiniach, ale kto jest przede wszystkim osobą słuchającą. O ile Jacek ma w sobie żywioł rozmowy – on od razu wchodzi w zwarcie, polemizuje – o tyle Jerzy miał w sobie żywioł słuchania. Oczywiście uczestniczył w rozmowie, przedstawiał własne zdanie, ale koncentrował się na tym, co usłyszał.

Raz czy drugi spotkałam się z Jerzym w Warszawie, na Krakowskim Przedmieściu, w przerwie między jego pilnymi umówieniami. Pora była obiadowa, więc poszliśmy do baru „Kubuś” przy Ordynackiej. Jedzenie podawano tam niezłe, ale lokalik był maleńką, mało wygodną jadłodajnią – w sam raz, by szybko coś zjeść. Znowu: gdyby porównywać obu panów, Jacek by tam nie poszedł, po prostu ograniczyłby się do wypicia herbaty, byle w bardziej godziwych warunkach; Jerzy na takie kwestie nie zwracał uwagi. Liczyło się to, że można szybko zjeść coś ciepłego, a przy okazji pogadać.

***

Wiele lat później, już po śmierci Jerzego, jeden z jego przyjaciół opowiedział mi, jak głęboko religijnym był on człowiekiem. I to na sposób niemal tradycyjny, co zaskakujące u tego wielkiego entuzjasty reform Soboru Watykańskiego II. To, że unikał wszelkiej ostentacji w sprawach wiary było i jest dla mnie oczywiste. Niemniej nie wiedziałam, że praktycznie nigdy o swojej wierze nie mówił, że traktował ją jak sprawę najgłębiej osobistą. A z drugiej strony, całe jego życie było przecież wiarą przeniknięte i z niej czerpał siłę do działania w „czasie marnym”, który dzięki niemu dla wielu był znośniejszy.

Jerzy był kimś niezwykłym. Był przy tym dyskretny – za wielki nietakt uznawał mówienie o sobie czy zwracanie na siebie uwagi. Mimo to, jego obecność i opinia liczyły się dla wielu ludzi. Choć poznałam go będąc osobą dorosłą, stał się w moim życiu bliskim i ważnym człowiekiem. Kiedy w stanie wojennym, bywało, baliśmy się przesłuchań i aresztowań, pokonywałam strach mówiąc sobie, że muszę się w sytuacji zagrożenia zachować tak, aby zasłużyć na uśmiech Jerzego…

***

Jesienią 1989 roku, na samym początku istnienia rządu premiera Tadeusza Mazowieckiego, spotkałam się z Jerzym Turowiczem i Mieczysławem Pszonem (Pszon był wówczas pełnomocnikiem premiera ds. stosunków polsko-niemieckich) w Bonn (organizowałam wówczas konferencję polsko-niemiecką w Kolonii). Mieliśmy niewiele czasu, więc nie udało nam się wspólnie wyjechać do kolońskiego muzeum Ludwiga van Beethowena, ale pamiętam tę naszą wielką przyjemność, że spotykamy się w tak szczęśliwie zmienionych okolicznościach, co do których jeszcze niedawno nie spodziewalibyśmy się, że staną się naszym udziałem.

Byłam w Auditorium Maximum Uniwersystetu Warszawskiego w czerwcu 1990 roku, kiedy Lech Wałęsa zaatakował Jerzego Turowicza w swoim upiornym, haniebnym przemówieniu. Patrząc na Jerzego – był już wówczas gołębio biały, stał przed wielką katedrą lekko uśmiechnięty i po każdym słowie przewodniczącego Solidarności kulił się w sobie jak po ciosie między oczy – i perorującego Wałęsę, miałam wrażenie, że obserwuję akt znęcania się nad bezbronnym człowiekiem. Czułam niemal fizyczny ból, że spotyka to kogoś takiego jak Jerzy. Władek Frasyniuk nie wytrzymał i ostro upomniał przyszłego prezydenta, ale wrażenie uczestniczenia w koszmarze pozostało. Potem okazało się, że był to początek tzw. wojny na górze, czyli rozbicia obozu solidarnościowego.

W latach 90. rzadko się z Jerzym widywaliśmy, bo najpierw pracowałam w polskiej ambasadzie w Kolonii i Instytucie Polskim w Düsseldorfie, potem miałam sporo kłopotów osobistych, którymi nie chciałam nikogo obciążać. Tylko od czasu do czasu wysyłałam mu jakieś śmieszne karteczki z reprodukcjami obrazów, które, sądziłam, mogły mu się podobać.

I tak jak od sztuki rozpoczęła się nasza znajomość, na niej się zakończyła. W lutym 1999 roku, kilka dni po śmierci Jerzego, odbył się wernisaż wystawy „Picasso, Léger, Nolde, Arp, Miró i inni. Sztuka naszego wieku z Kolekcji Würth”. Jako jej incjatorka i kurator miałam wpływ na wybór miasta w Polsce, gdzie miała zostać pokazana. Wybrałam Muzeum Narodowe w Krakowie, m.in. ze względu na mieszkających tu przyjaciół, wśród nich Jerzego Turowicza (2). Byłam pewna, że ta wystawa go ucieszy, nie tylko dlatego, że pierwszy raz do Polski przyjechały obrazy cenionych i lubianych przez Jerzego artystów. Także dlatego, że pojawiła się w jego mieście, że przyjechała do niego. Niestety, już jej nie zobaczył.

Kraków, 24 października 2011 r.

Przypisy:

1. Patrz: Krystyna Czerni, Sacrum i sztuka [sprawozdanie z konferencji naukowej w Rogóźnie, w październiku 1984 roku], Tygodnik Powszechny nr 45, 4 listopada 1984, s. 7.

2. Nawojka Cieślińska-Lobkowicz, Przygoda nowoczesności (nadtytuł: O wystawie sztuki nowoczesnej z Kolekcji Würth w krakowskim Muzeum Narodowym), Tygodnik Powszechny nr 7, 14 lutego 1999, s. 19. Z leadu: „(…) Był też drugi, osobisty powód: podarować tę niezwykłą wystawę wiernym przyjaciołom sztuki, z których tylu mam szczęście znać w Krakowie. Wśród nich był wielki jej entuzjasta Jerzy Turowicz. Dziś pozostaje mi dedykować tę wystawę Jego pamięci”.

NAWOJKA CIEŚLIŃSKA-LOBKOWICZ jest historykiem i krytykiem sztuki, ekspertem w sprawach restytucji dzieł sztuki. W latach 80. współpracowała z „Przeglądem Powszechnym” oraz „Tygodnikiem Mazowsze”. W latach 1991–1995 była radcą ambasady polskiej w RFN; założyła Instytut Polski w Düsseldorfie. Edytorka Pism wybranych Jacka Woźniakowskiego (sześć tomów; wybór, wstęp i opracowanie; Universitas, Kraków 2012). Mieszka w Warszawie i w Monachium.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Fundacja Jerzego Turowicza