W Jerzym Turowiczu zadziwiało mnie jego milczenie. Uważał chyba, że nie jest ważne to, co on ma do powiedzenia – ciekawe jest to, co mówią inni. Podczas narad redakcyjnych w naszym mieszkaniu przy Wyspiańskiego w Krakowie Tolo Gołubiew z ogniem wygłaszał swoje tezy, Stach Stomma najbardziej polemiczne pomysły wypowiadał w sposób staroświecko-kurtuazyjny, a Jerzy milczał jak głaz. Wileńczuków, czyli Gołubiewa i Stommę, trochę to nawet irytowało: „Ach ten Krakauer, nie można się na niego doczekać…”. Jerzy musiał rozważyć sprawę uczciwie i od każdej strony, by nie zaszkodzić, nie urazić… Dopiero, gdy wszyscy się już wygadali, zabierał głos, jakby na zakończenie. I przeważnie wszyscy zgadzali się z jego opinią.
Jacek często powtarzał, że Turowicz posiadał rzadką umiejętność syntezy różnych poglądów. Gdy już zdecydował, był konsekwentny i wszyscy się jemu podporządkowywali. Ufali, że ma rację, że podjął najbardziej wartościową decyzję, jaką w danym momencie można było podjąć. Dzięki temu, jak przypuszczam, „Tygodnik” był tak sprawnie prowadzony, choć czas był przecież niebezpieczny i raf nie brakowało. Różne na pewno były źródła niezłomności i rozwagi Jerzego, ale biorąc pod uwagę, jak wiernym był synem Kościoła, na pewno cieszył się też szczególną pomocą ze strony Ducha Św.
Od Jacka wiem jednak, że małomóstwo Jerzego bywało ciężarem. Na jakimś spotkaniu zagranicznym Jerzy był tak rozpaczliwie milczący (oczekiwano jego opinii na poruszany temat), że Jacek, by ratować sytuację, dość niechętnie musiał wziąć na siebie prowadzenie dyskusji.
Spotkania na Wyspiańskiego dotyczyły spraw dla środowiska w danym momencie najważniejszych, np. gdy przyjeżdżał z Warszawy Jerzy Zawieyski i Stach Stomma obowiązkowo się zbierali, by rozmawiać o sprawach koła posłów Znak. Nie śledziłam tych rozmów i nie byłam w te sprawy wtajemniczana na tyle, by móc teraz o nich opowiedzieć, uwzględniając wszelkie niuanse i opinie.
***
Jak oni się wszyscy ze sobą przyjaźnili! Stomma, Jasienica, Gołubiewowie, Zosia Morstinowa, Jerzy, Zawiey, Hania Malewska, Kisiel, Ks. Bardecki. Jak serdecznie cieszyli się spotkaniami. Łączyła ich głęboka przyjaźń w atmosferze całkowitego zaufania.
Janeczka i Tolo Gołubiewowie mieli najsilniej wykształcony „zmysł zbierania ludzi” – organizowali u siebie na Jaskółczej nie tylko przyjacielskie narady, ale i spotkania towarzyskie, podczas których Janka podawała zrobione przez siebie kołduny czy inne kresowe smakołyki.
W moim domu rodzinnym przy Siemiradzkiego odwiedzał moją rodzinę inny redaktor „Tygodnika”, Paweł Jasienica. Mój ojciec, Ignacy Plater-Zyberk, po kresowemu gościnny, podawał coś dobrego do jedzenia, zawsze znajdywał jakiś alkohol i obaj panowie oddawali się wspomnieniom. Bawili się też różnymi powiedzeniami rosyjskimi, które idealnie potrafią oddać stan ducha czy opinię.
Zapamiętałam Jasienicę jako charakterystycznego człowieka: jego język i dowcip z cicha pęk. I jako człowieka, który przepadał za Zosią Starowieyską-Morstinową: stroił sobie z niej żarty, ale zupełnie niewinne, bo bardzo ją lubił. Istniało między nimi niebywałe porozumienie i komitywa.
Sama Zosia, wraz ze swoją powinowatą Marią Morstin-Górską, przejmowały się z kolei bardzo Zawieyem. Opiekowały się nim jakoś szczególnie, a kiedy przyjeżdżał z Warszawy, czytał na konwentyklach organizowanych w salonie Zosi Morstinowej przy placu Sikorskiego fragmenty swoich utworów.
***
Nie raz zastanawiałam się, na czym polega tajemnica pojemności czasu Jerzego Turowicza, który czytał chyba wszystko i bardzo starał się być au courant tego co się współcześnie działo, a jeszcze znajdywał czas, by np. pojechać na koncert Elli Fitzgerald do Warszawy[1], pójść do Piwnicy pod Baranami, na przyjęcie, wystawę. I do pracy, rzecz jasna. Poza tym był bardzo rodzinnym człowiekiem i miał umiejętność obcowania z małymi dziećmi. Obserwowałam to szereg razy, także wobec naszych dzieci: bawił się z nimi, rozśmieszał, brał na plecy. Anna podobnie. Miała zresztą niebywałą pamięć – to ona po latach przypominała, co i kiedy któreś z moich dzieci zrobiło czy powiedziało coś śmiesznego. Może oboje właśnie w dzieciach dostrzegali najlepsze, najniewinniejsze stworzenia Boże? Widziałam, że Jerzy, który odczuwał nieśmiałość wobec ludzi, w towarzystwie dzieci był swobodny i właściwie uradowany.
Jerzy dawał się kochać. Coś było w nim takiego, co ludzi do niego przyciągało. Może jego delikatność? To nienarzucanie się nigdy i z niczym? Przede wszystkim jednak ujmowała ludzi jego dobroć.
Podziwiałam wielką wspólnotę duchową i intelektualną, jaka była między Jerzym i Anną – Anna była w podobny sposób intelektualnie żarłoczna, chłonna. Bardziej, jak przypuszczam, intrygowały ją właśnie poszukiwania intelektualne niż prowadzenie domu. Czasami widywałam Jerzego idącego z menażkami po obiad do kuchni w Domu Literatów na Krupniczej. Było mi go żal i nawet uważałam, że Anna trochę go wykorzystuje. Teraz patrzę na to inaczej: Jerzy tak kochał swoją rodzinę, że zrobiłby dla swoich kobiet dużo więcej, niż tylko przyniesienie obiadu. Anna natomiast może nie gotowała namiętnie, za to pasjonowała się robieniem przetworów.
***
Życie środowiska „Tygodnika” i Znaku bardziej obserwowałam, niż w nim uczestniczyłam. Nie mogło być inaczej, bo co innego mnie tak naprawdę absorbowało: czwórka dzieci, problemy finansowe i tym podobne dość przyziemne sprawy związane z prowadzeniem domu. Zresztą podobne problemy miały żony innych redaktorów „Tygodnika” – my zajmowałyśmy się tym wszystkim, co się składa na normalne życie.
Nie narzekaliśmy. Może dlatego, że generacja tamtych ludzi, do której i ja się zaliczam, była wychowywana surowo, dzięki czemu przeżyliśmy najgorsze zakręty historii: zsyłki, ucieczki, wyrzucenia z domów, ale też ubóstwo szeregu powojennych lat. Tak też wychowywaliśmy nasze dzieci. O jakichkolwiek ekstrawagancjach nie było mowy, momentami żyło się więcej niż skromnie. Nie zawsze było na masło, więc margarynę mieszałam z masłem, by przemycić choć trochę tego maślanego smaku. Chleb zjadało się do koniuszka, nie było żadnego wyrzucania dla gołębi. Ubrania dziecinne przechodziły z jednego na drugie. O grymasach nie było mowy. Może dzięki temu udało nam się przygotować ich do życia, które nigdy i w żadnych okolicznościach historycznych nie jest pozbawione problemów? Przecież od kiedy pamiętają obracały się w kręgu ludzi, dla których nie pieniądze czy zajmowane stanowiska miały znaczenie[2].
Warszawa, 30 stycznia 2009 r.
MARIA WOŹNIAKOWSKA (ur. w 1926 roku w Mordach pod Siedlcami, majątku ciotki Karoliny z Czapskich Przewłockiej) jest biologiem (zajmowała się nietoperzami). Córka Róży z Czapskich i Ignacego Plater-Zyberk. Wychowana na Kresach, wojnę spędziła w Kazimierzy Wielkiej (między Krakowem a Kielcami) w majątku ciotki Leopoldyny z Czapskich Łubieńskiej. Od 1948 roku żona Jacka Woźniakowskiego (zmarłego w 2012 roku współzałożyciela i wieloletniego szefa wydawnictwa Znak); matka czwórki ich dzieci: Henryka, Róży (po mężu Thun), Anny (po mężu Grocholskiej) i Jana. Mieszka w Warszawie.
Wysłuchała i napisała: Anna Mateja
© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego
[1] Ella Fitzgerald wystąpiła w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki 4 kwietnia 1965 roku. Jerzy Turowicz napisał po koncercie tekst Thank you, Ella („Tygodnik Powszechny” nr 16, 18 kwietnia 1965, s. 9).
[2] Patrz też: relacje Elżbiety Łubieńskiej, siostry Mai Woźniakowskiej, i Jacka Woźniakowskiego oraz wywiad z Mają Woźniakowską Na całe życie (rozmawia Anna Mateja), „Znak” nr 2, luty 2015, s. 102–109, rubryka: Ludzie–Książki–Zdarzenia.