ks. Mieczysław Maliński

W drugiej połowie lat 50. Anna i Jerzy Turowiczowie znaleźli się na mszy, jaką odprawiałem w kaplicy zdrojowej w Rabce. Kiedy już znaliśmy się osobiście, pani Anna przyznała mi się, że po mszy, lekko zaszokowana i sposobem jej odprawiania, i jednominutową homilią, zapytała Jerzego: „Co to było?”. On odpowiedział: „Maliński”.

„Tygodnik” czytałem od momentu jego pojawienia się. W drugiej połowie lat 40., gdy byłem jeszcze w seminarium, chciałem pójść na staż do redakcji przy Wiślnej i o mało nie wyleciałem za to z seminarium. Mimo, że wydawcą pisma była Kuria Książęco-Metropolitalna w Krakowie, powiedziano mi wprost: „Mieciu, ty się zastanów: chcesz być księdzem, czy dziennikarzem?”. Zdaniem moich seminaryjnych przełożonych tego nie dawało się pogodzić, a ks. Jan Piwowarczyk, redaktor z wieloletnim stażem, widać nie był dla nich przykładem na to, że takie połączenie jest jednak możliwe.

„Ramki ks. M.M.” przysyłałem jeszcze z Rabki; zadebiutowałem nimi na łamach „Tygodnika” w 1958 roku. Zaprosił mnie Jerzy, który wypatrzył je na łamach „Przewodnika Katolickiego”. Dwa lata później kuria ściągnęła mnie do Krakowa i od razu włączyłem się w życie „Tygodnika” oraz prywatne życie Turowiczów na Lenartowicza. Chyba codziennie bywałem u nich w domu.

Przyjaźniłem się z córkami Turowiczów: Elżbietą, Joanną i Magdaleną. Gdy najmłodsza córka rozpoczęła naukę u niepokalanek, poproszono mnie bym pojechał do Szymanowa wygłosić rekolekcje, a przy okazji podniósł Magdalenę na duchu, bo jej takie „zesłanie” raczej się nie podobało.

***

Nie znałem dobrze francuskiego, a zdecydowałem się pisać na KUL-u, u ks. prof. Mieczysława Krąpca, doktorat „Transcendencja u Gabriela Marcela”. Zwierzyłem się ze swoich problemów Annie Turowiczowej, która język znała perfekcyjnie, i usłyszałem: „Przynieś ten tekst, posiedzimy nad nim razem i pomogę ci w tłumaczeniu na polski”. Wtedy moje więzy z domem Turowiczów zacieśniły się jeszcze bardziej. Na marginesie: Anna tłumaczyła moje „ramki”; ich zbiór opublikowano, jako „Choix de méditations”, pt. „Notre pain de chaque jour”.

Po dwóch latach starań o paszport (nie chciano mi go wydać za karę, bo nie zaprzestałem pracy z młodzieżą), zadzwonił do mnie Jerzy Zawieyski, że wreszcie mi go przyznano (przypuszczam, że zawdzięczam to jego protekcji – był wówczas członkiem Rady Państwa). Wyjechałem do Rzymu, by za radą, jeszcze wówczas biskupa, Karola Wojtyły rozpocząć studia na Angelicum (z żartobliwym komentarzem: „Ty zawsze byłeś nieco na lewo, św. Tomasz uporządkuje ci w głowie”). Na pociąg do Rzymu, który odjeżdżał z Katowic, odwoziła mnie Anna z dwójką innych przyjaciół.

To był czas Soboru Watykańskiego II. Czas niebotycznie ważny dla Kościoła i całego świata. Zaczynała się jego druga sesja (1963 rok) i zgłosiłem się do pracy, jako wolontariusz, w auli soborowej. Zostałem assignator locorum. Byłem przekonany, że Jerzy stanie na głowie, ale przyjedzie. I faktycznie – przyjechał. Powitałem go z radością. Ja miałem możność przyglądania się Soborowi od wewnątrz, on dokonywał tego z zewnątrz. Często go spotykałem i wtedy zawzięcie o tym się, co dzieje dyskutowaliśmy. Dołączała się Anna, która też pojawiła się w Rzymie. Wtedy przekonałem się po raz któryś z kolei, że Jerzy jest dziennikarzem od rana do wieczora, że naprawdę poświęca się temu zawodowi: spotkania, spotkania i do tego jeszcze praca redakcyjna. Nabrałem też przekonania, że on chyba nie uznawał urlopu. Czy w ogóle tego potrzebował?

Jerzy spotykał się w Rzymie z najważniejszymi, jak: Marie-Dominique Chenu OP, Yves Congar OP, Jean Daniélou SI, ks. Hans Küng, Henri de Lubac SI, Karl Rahner SI, Joseph Ratzinger, Edward H. Schillebeeckx OP. Zawsze był świetnie przygotowany do rozmowy na tematy teologiczne czy filozoficzne. Rozmawiał, jak równy z równym, z księżmi czy profesorami, a to nie jest takie proste, bo oni nie tylko posługują się innym językiem, czasami nawet inaczej budują zdania. I, oczywiście, inaczej myślą. Jerzy był jednak tak znakomitym znawcą tej problematyki, że nie mogło go to deprymować.

Jerzy miał i inną twarz. Gdy Piotr Skrzynecki obchodziło któreś lecie, towarzystwo z Piwnicy wynajęło cały Pałac pod Baranami, by zaprosić na uroczystości najbardziej partyjnych i najbardziej katolickich ludzi Krakowa. Każdy miał się ubrać w jakiś strój z epoki; kto by się pojawił po „cywilnemu”, miał być nie wpuszczanym. Ostatecznie dla Turowicza i dla mnie Piotr zrobił wyjątek. Każda sala w Pałacu była na co innego przeznaczona: tu projekcja filmowa, tam spektakl teatralny, a tu jeszcze koncert jazzowy. W jednej sali były nawet namioty improwizowane na te zdobyte pod Wiedniem.

O pierwszej czy drugiej w nocy poszedłem zmęczony do domu, ale wcześnie rano coś mnie podkusiło i wróciłem „pod Barany”. Sale puste, jakby wszystkich wycięło. A przy jednym stoliku siedzi Jerzy z Piotrem i piją kawę. I gadają. Oni wytrwali do świtu!

Jerzy Turowicz odnajdywał się świetnie w każdym klimacie: i w ogniu zażartych dyskusji o Kościół podczas obrad soborowych, i podczas szampańskiej zabawy Piwnicy pod Baranami. I wszędzie był chętnie przyjmowany, mimo że nigdy sobą się nie narzucał, nie oczekiwał ze strony ludzi jakiejś szczególnej uważności. To raczej on im ją oferował.

***

Jerzy Turowicz był redaktorem z powołania. To on stworzył „Tygodnik Powszechny” w takiej postaci, jaką pamiętamy najlepiej: otwartego na wszystkich pisma.

W redakcji codziennie pojawiały się tłumy ludzi, w tym z zagranicy, którzy chcieli dowiedzieć się czegoś prawdziwego o Polsce komunistycznej. Wiedzieli, że jest to jedyne niezakłamane pismo w Polsce, mimo że cenzura cięła jego teksty bezlitośnie, nawet moje ramki, które z polityką miały przecież niewiele wspólnego. Cokolwiek by powiedzieć dobrego o Jerzym, to nie będzie za mało, biorąc pod uwagę nieludzki czas, w jakim to pismo było wydawane.

Jako redaktor naczelny Jerzy był otwarty na sugestie autorów i redaktorów, na eksperymenty i samodzielne poszukiwania. Szanując osobność każdego, pozwalał być sobą.

W zespole dominowała, stworzona przez Jerzego, atmosfera wyrozumiałości: można było nawet się potknąć, ale nikt nikogo nie zmieszał z błotem ani nie wyśmiał. Chociaż padały surowe oceny, jeśli było trzeba, by zostały powiedziane.

Jerzy nie miał w zwyczaju udzielać rad redaktorsko-czytelniczych, co się czasem zdarzało młodszym redaktorom. Tej linii Jerzego trzymali się starsi koledzy. Antoni Gołubiew jakoś zaraz na początku mojej współpracy z „Tygodnikiem” pouczył mnie, bym nie dał sobie zmieniać w tekście ni przecinka, że niby redaktorzy wiedzą lepiej. To też w jakiś sposób oddaje atmosferę „Tygodnika” za czasów Jerzego Turowicza – nikomu nie narzucało się stylu, ale ceniło indywidualność.

***

Jednym z serdecznych przyjaciół Jerzego był ks. kard. Karol Wojtyła. To Jerzy wymyślił redakcyjne składanie życzeń Wojtyle przed Wielkanocą i Bożym Narodzeniem.

Kiedyś Karol zwierzył mi się, że chciałby się spotykać z redakcją „Tygodnika”, by „z nimi gadać”. Powiedział: „Zaproś ich w moim imieniu na herbatę albo kawę”. I tak się stało. Na jego życzenie miałem pilnować tych spotkań: „Raz w miesiącu chcę się z nimi widzieć”. I pilnowałem. Pan Franciszek, kamerdyner odziedziczony po kard. Sapieże, przygotowywał kanapki i herbatę. Przychodziły całe redakcje „Tygodnika” i „Znaku”, bynajmniej nie zmuszane. Szli, bo byli ciekawi spotkania i rozmów prowadzonych szczerze i o wszystkim – nie było tematów tabu. Spotkania kończyły się ok. 22.00, co świadczyło o tym, jak te rozmowy były potrzebne.

Wojtyła lubił słuchać Jerzego, choć ten mówił mało i cicho, ale zawsze bardzo mądrze. Miał na każdy temat własne, przemyślane zdanie. Chyba dlatego właśnie Wojtyła szanował Jerzego i był zawsze do jego dyspozycji, gdy ten chciał z nim skonfrontować swoje stanowisko w jakiejś sprawie. To była głęboka przyjaźń, intelektualnie wzajemnie się inspirująca.

***

Zjawiskiem osobnym było małżeństwo Jerzego z Anną – cudowną, niebywale inteligentną osobą, prawdziwie mu oddaną. Intelektualistka: dużo czytała, tłumaczyła, lekka w rozmowie, ale przede wszystkim towarzyszka życia Jerzego, co było samo w sobie jakąś osobną rolą czy kategorią. Była damą z prawdziwego zdarzenia, chociaż nie ubierała się u Diora.

***

Jerzy lubił atmosferę kolacji: dobre jedzenie, potem kawa, koniak, a przede wszystkim ludzie spotkani przy jakiejś niezobowiązującej okazji dla rozmowy na ciekawy temat. Z Jerzym trudno było się nudzić. Miał wielu przyjaciół, a ludzie do niego lgnęli, wiedząc, że ich wysłucha, bo jest im życzliwy. Że pomoże, a pytany o zdanie powie prawdę, choćby trudną. Nie okłamie ani nie zrobi uniku. Jemu można było ufać, bo wiedziało się, że on tego zaufania nie nadużyje.

Dzisiaj myślę, że to było w nim najważniejsze: nie okłamywał ludzi, nie zbywał ich ogólnikami czy frazesami – miał odwagę powiedzieć, co myśli naprawdę.

Kraków, 27 stycznia 2009 r.

Ks. dr MIECZYSŁAW MALIŃSKI (ur. w 1923 roku w Brzostku koło Tarnowa – zm. w 2017 roku w Krakowie) był duszpasterzem, teologiem, publicystą, autorem dziesiątek książek tłumaczonych na wiele języków. W latach młodzieńczych (w 1940 roku) zetknął się z Janem Tyranowskim i Karolem Wojtyłą. Po święceniach kapłańskich pracował w Rabce, następnie w Krakowie. Studiował filozofię na KUL-u, teologię w Rzymie, Monachium i Münster (u prof. Karla Rahnera SI). Był rezydentem kościoła sióstr wizytek w Krakowie. Autor „Tygodnika Powszechnego”, gdzie m.in. w latach 1958–2006 pisał rozważania ewangeliczne w ramach tzw. ramek ks. M.M.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego