ks. Adam Boniecki MIC

„Tygodnik Powszechny” znałem niemal od czasów jego powstania. W internacie szkoły księży marianów na warszawskich Bielanach (rok 1947) jeden z wychowawców dał mi wiersz Konstantego I. Gałczyńskiego „Notatki z nieudanych rekolekcji paryskich”, który dostał od pani Anny Turowiczowej, spotkanej chyba w Pewli. Pamiętam z jakim nabożeństwem patrzyłem na człowieka, który zna panią Turowiczową, która czyta Gałczyńskiego… To był chyba mój pierwszy kontakt z Turowiczami.

Zofia Starowieyska-Morstinowa była moją ciotką, więc nie był to świat całkiem mi obcy. Prawdziwe jednak spotkanie nastąpiło w grudniu ’56 roku, kiedy na Boże Narodzenie ukazał się pierwszy numer wznowionego po ponad trzech latach przymusowej przerwy pisma. To wtedy „Tygodnik” mnie zafascynował; wpisywał się w zmiany i nadzieje, jakie wówczas budziły się w Polsce. Od tej pory czytałem je stale i pilnie. Dla mnie i moich kolegów z seminarium zgromadzenia księży marianów, przebywających wtedy w Gietrzwałdzie pod Olsztynem (dokąd władza nas wywiozła z Bielan na początku lat 50.), to była najwyższa półka katolicyzmu, śmiałości i wolności w sposobie mówienia o wierze.

Czytałem też PAX-owski „Tygodnik”, choć zdawałem sobie sprawę, kto jest wydawcą pisma. Ale nie zmieniało to faktu, że ukazywały się tam ciekawe teksty, np. skrzętnie wycinałem artykuły ks. prof. Kazimierza Kłósaka i zbierałem je do teczek z wycinkami prasowymi.

Pierwszym żywym człowiekiem ze środowiska „Tygodnika”, spotkanym przeze mnie, był Stefan Wilkanowicz, zaprzyjaźniony z marianami, który odwiedził nas w Gietrzwałdzie i opowiadał o tworzeniu Klubów Inteligencji Katolickiej. Przyznam, że wtedy nie bardzo go kojarzyłem z „Tygodnikiem”.

Natomiast pierwszym spotkanym reprezentantem pisma jako takim był Jacek Woźniakowski. W 1958 roku odwiedził (przywieziony garbusem przez ojca Piotra Rostworowskiego, benedyktyna) obóz międzyseminaryjny w Małem Cichem. Wieczorem mówił nam o Kościele, o nowych prądach, o świeckich itp. w taki sposób, że mnie, kleryka kończącego seminarium, tak to podekscytowało, że dosłownie nie mogłem usiedzieć na miejscu! Pamiętam, że spotkanie się odbywało w remizie strażackiej, więc słuchałem Jacka chodząc nerwowo za ławkami, na których siedzieliśmy.

Potem, jako ksiądz, gdy byłem studentem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, poznałem Tadeusza Żychiewicza. Miał on w auli błyskotliwy wykład o spowiedzi. Rewelacją był jego język: jakaż różnica w porównaniu z naszym księżowskim przynudzaniem! Tak się wtedy nie mówiło o sprawach religijnych. Jakoś po wykładzie nikt się nim nie zajął, więc zaprosiłem Tadeusza do nas, to znaczy do księży marianów na obiad. Zaproszenie przyjął z ochotą i siedział z nami do wieczora.

Żalił się, że nie jest w stanie odpowiedzieć na niezliczone listy, które dostaje jako ojciec Malachiasz. Wyraziłem więc gotowość pomagania mu w czasie wakacji. Tak się też stało – odbyłem swego rodzaju praktykę redakcyjną w „Tygodniku”. Przyjechałem na miesiąc do Krakowa i zamieszkałem w gościnnym klasztorze bernardynów – to był lipiec 1963 roku. Żychiewicz urządził mi mały kurs dziennikarstwa: robił drobiazgową korektę każdego mojego listu, każdej odpowiedzi na listy czytelników. Traktował te listy tak, jakby to były artykuły. Brałem też udział w zebraniach, niczego do druku jednak nie pisałem.

Po zakończeniu praktyki koledzy wymyślili, bym po studiach przystał do redakcji, więc w następnym roku, kiedy uzyskałem dyplom, bp Karol Wojtyła, krakowski wikariusz kapitulny, postarał się u moich zakonnych przełożonych o zgodę na pracę w „Tygodniku”, przynajmniej na jakiś czas. Bp Wojtyła jednocześnie skierował mnie do pracy w Kolegiacie św. Anny w charakterze pomocnika duszpasterza akademickiego, ks. Kazimierza Waliczka.

Nie bardzo wiedziałem, jak mam te dwie funkcje (redakcja i duszpasterstwo) połączyć. Ducha dodała mi Wanda Półtawska: „Człowieku – powiedziała – masz wspaniałe narzędzie do pracy kapłańskiej”; zwróciła mi uwagę, że moje dziennikarstwo dostarcza moc materiału do przemyśleń i obserwacji życia, do pisania, które też może być duszpasterstwem. Niby oczywiste, ale wtedy to mi i pomogło, i ustawiło moje pisanie w „Tygodniku”.

Pozostawała kwestia mieszkania, bo przy Kolegiacie nie było dla mnie miejsca. I wtedy Jerzy Turowicz zapytał mnie, czy nie znalazłbym studenta, któremu mogliby z Anną wynająć pokój. Powiedziałem, że ja sam go chętnie wynajmę, bo nie mam gdzie mieszkać, co Turowicza wyraźnie ucieszyło. I tak, jesienią 1964 roku sprowadziłem się do pokoju przy Lenartowicza 3. Ten pokój przede mną zajmował Wojtek Plewiński z żoną i synem; wcześniej, parę lat po wojnie: ks. Franciszek Macharski i jego brat.

Nim opowiem, jak mi się przez te osiem lat mieszkało u Turowiczów, zaznaczę, że Jerzego Turowicza uważałem za kogoś stojącego dziesięć pięter nade mną. Budził one we mnie niebywałe onieśmielenie. Kiedy Jerzy dał mi po raz pierwszy swój tekst do przeczytania i adiustacji, czytałem go niemal na klęczkach. Nieśmiało coś poprawiłem, zasugerowałem drobną zmianę, by jednak się wykazać inteligencją. Jerzy powiedział: „bardzo ci dziękuję” i, ku mojemu zdumieniu, bez słowa naniósł poprawki. Nawet dziś trudno mi opisać tamten wstrząs…

Pierwszego wieczoru po przeprowadzce Turowiczowie zaprosili mnie na kolację. Pani Anna podała szpinak – jarzynę, której od urodzenia nie znoszę. Usiłując wykazać się dobrym wychowaniem, próbowałem coś jednak zjeść… Pani Anna szybko się zorientowała, że sobie nie radzę z tym jedzeniem i wybawiła mnie z kłopotu. Moment, kiedy szczerze wyznaję, że nie znoszę szpinaku był ostatecznym przełamaniem lodów między nami.

Pani Anna od pierwszego spotkania potrafiła oczarować tak, że od razu poczułem się w mieszkaniu Turowiczów bardzo dobrze, m.in. błyskawicznie ustaliła, że była przyjaciółką mojej matki chrzestnej, siostry mojego ojca, i masa zdjęć, które mamy w domu, to jej dzieło.

Z kolei Jerzy dość szybko zaproponował mi, byśmy byli po imieniu. Do pani Anny zawsze mówiłem per „pani”, ona do mnie „Mały”. Zaznaczę, że byłem najwyższym człowiekiem w tym domu.

***

Miałem pokój z wejściem z korytarza i swoje życie. Bardzo się pilnowałem, by nie włazić w sprawy Turowiczów (ale wolałem jadać u nich, niż w stołówce dla księży przy Kolegiacie św. Anny, więc starałem się robić zakupy). Czasami jednak, gdy mieli gości i przyjmowali ich kolacją w kuchni, byłem dopraszany. W taki sposób poznałem, np. Krzysztofa Zanussiego, który był u Turowiczów tuż po premierze filmu „Struktura kryształu” i o tym z nim rozmawiałem. Pamiętam odwiedziny Czesława Miłosza, chyba pierwsze, pewnie były i następne. Zaproszono kilka osób, piło się whisky.

Niespodziewanie lubił się tam zjawiać benedyktyn, ojciec Dominik Michałowski, który chętnie u Turowiczów bywał: siadał w kuchni i, paląc cieniutkie papierosy, opowiadał jakieś ciekawe i śmieszne historyjki. Czasem, rzadko, przychodził brat Jerzego, ojciec Bernard Turowicz, też benedyktyn, który prowadził zajęcia z matematyki w Akademii Górniczo-Hutniczej. Był ogolony niemal do skóry i ubrany w fatalnie skrojony, staromodny już wtedy, granatowy garnitur w prążki i chyba w koloratkę. Człowiek o uroku nieco podobnym do Jerzego.

Pamiętam też odwiedziny ojca Jacquesa Loewa. Czasami bywał ks. Mieczysław Maliński, często pojawiały się koleżanki córek Turowiczów, Joanny i Magdaleny: Mitka (potem de Barbaro), Izabela Cywińska, Uta Kalinowska, Ewa Sowa, Irena Wiśniewska. Przychodzili tam, a czasem i przemieszkiwali, różni ludzie. Nie miałem jednak poczucia, że jest to dom, w którym kotłuje się od gości. Może dlatego, że starałem się żyć z boku.

Ważnym gościem bywała matka pani Anny, pani Zofia Kernowa. Postać barwna, falująca między okresami depresji i euforii. Miałem wrażenie, że Jerzy jej się trochę bał. Do matki Jerzego, Klotyldy Turowiczowej, która mieszkała przy Sobieskiego, cała rodzina wędrowała w niedzielne popołudnia. Nigdy tam nie byłem, niewiele o niej wiem; nigdy też nie widziałem, by Turowiczów odwiedzały siostry Jerzego. Blisko z Turowiczami była pani Lila Piasecka, teściowa Joanny. Mieszkała w sąsiednim domu, z wejściem od Siemiradzkiego. Miła, cicha, siwowłosa, z jakimś bolesnym wyrazem oczu.

Miewałem gości również ja, i to licznych. Od 1965 roku zaczęli bowiem do mnie przychodzić studenci z duszpasterstwa akademickiego, jakie prowadziłem u św. Anny. W kolegiacie nie było miejsca na bardziej kameralne spotkania, a była potrzeba spotykania się pozaformalnie, integracyjnie, więc za zgodą Turowiczów zapraszałem studentów na Lenartowicza. Ponieważ początkowo przychodzili w piątki po wieczornej Mszy (potem spotkania przesunęły się na niedzielę, następnie na jeszcze inne dni), wcześniej kupowałem żółty ser, by było z czego zrobić postne kanapki. Z paczek ze starymi gazetami, jakie Jerzy chciał zatrzymać i dlatego ułożył je w moim pokoju pod regałami z książkami, robiliśmy siedziska (dwie paczki ułożone jedną na drugą osiągały wysokość stołka).

Płaszcze zostawialiśmy w tzw. pokoju Joanny. W kuchni parzyliśmy herbatę, przygotowywaliśmy kanapki z serem, czasami pojawiało się jakieś ciasto (wcześniej nakupowałem kubków, by nie wytłuc Turowiczom skromnych zapasów). Jak więc widać, raz w tygodniu Turowiczowie oddawali nam do dyspozycji większą część mieszkania, wycofując się do ostatniego pokoju, a przychodziło po 20–30 osób (przed moim wyjazdem do Paryża, podczas pożegnalnego spotkania, 9 kwietnia 1972 roku, „Lenartowiczówka” pomieściła 168 osób!).

Czas – jakieś dwie do trzech godzin – spędzaliśmy dyskutując na temat wcześniej przeczytanego tekstu. Czytaliśmy m.in. Jeana Daniélou „Bóg i my”, ojca Józefa Marii Bocheńskiego OP „ABC tomizmu”, Emmanuela Mouniera „Manifest personalistyczny”, książki Teilharda de Chardin, encykliki Jana XXIII „Pacem in terris” oraz „Mater et Magistra”, a dla rozrywki np. „Rekreacje Mikołajka” albo… opowiadania o Leninie Zoszczenki.

Jedna sprawa była dość zdumiewająca: pani Anna znała moich studentów, a oni ją znali i bardzo lubili. Zagadywała ich w kuchni, żyła ich sprawami, miała nawet swoich ulubieńców. Była w dyskretny sposób obecna, dzięki czemu spotkania nabierały rodzinnego charakteru.

Czasami przychodzili do mnie ludzie nie na te wielkie spotkania, ale tak po prostu na rozmowę, choćby grupa krakowskich hipisów z Psem – czyli Ryśkiem Terleckim – i Korą na czele. Pojawiali się wieczorem, siadali na gazetach i gadali, albo milczeli, do nocy. Padałem ze zmęczenia, ale czułem, że Pan Bóg posłał mnie do hipisów… Nie pamiętam reakcji na to Turowiczów, więc przypuszczam, że przyjmowali te wizyty z równą naturalnością, jak spotkania studentów. I nie było to traktowane jako gest – „że my się poświęcamy”. Po prostu: gdzieś ci ludzie muszą się spotkać, więc dlaczego nie u nas?

Klimat życia pod jednym dachem z Turowiczami ostatecznie tak się ukształtował, że mieszkałem z nimi nie jako lokator (choć, oczywiście, płaciłem za wynajem pokoju – nawet podnieśli mi opłatę w pewnym momencie, gęsto się tłumacząc, skrępowani sytuacją), ale domownik. Władze natomiast konsekwentnie odmawiały mi zameldowania, wyjaśniając, że nie ma „społecznego zapotrzebowania” w Krakowie na moją osobą. Przez wszystkie te lata byłem jedynie „starającym się o zameldowanie”.

Siłą rzeczy, ponieważ mieszkałem z nimi tyle lat, siedziałem przy tym samym stole w kuchni i rozmawiałem o ich sprawach, które stawały się także moje. Stałem się też spowiednikiem Jerzego Turowicza, co było niezwykle ujmujące, bo Jerzy zawsze, do końca, spowiadał się na kolanach. Wzruszało mnie to. Podobnie, jak jego wielka delikatność w stosunku do faktu, że jestem księdzem. Kiedyś, klęcząc koło biurka w swoim pokoju, odmawiałem brewiarz, Jerzy zapukał i od razu wszedł. Strasznie go skonsternowała własna niedelikatność i wielokrotnie, zażenowany, przepraszał mnie później za to wtargnięcie.

Pani Anna była z kolei raczej bezceremonialna. Miała pasję udoskonalania swych bliźnich. Potrafiła tak przyciąć, że kto nie był do tego przyzwyczajony, przez parę dni nie mógł się pozbierać. Robiła to bez złych intencji. Troska wynikała z miłości bliźniego, na dodatek było to tak prawdziwe i szczere, że nie sposób było się obrazić. Dobrze ukazuje ten „zapał dydaktyczny” pani Anny takie wydarzenie: Papież, zaraz w początkach pontyfikatu, zacytował publicznie bodaj coś z Mickiewicza z błędem. Pani Anna wysłała list do Rzymu, podający poprawną wersję. Nie mogła nie skorygować…

Zawsze pędziła do telefonu, kiedykolwiek by nie zadzwonił. Pytałem: „Po co? Przecież, jeśli będzie coś ważnego, zadzwonią drugi raz”. „A może to będzie coś przyjemnego?” – odpowiadała.

Telefon był w przedpokoju, możliwie daleko od wszystkich pomieszczeń, w których się rozmawiało, ponieważ byliśmy przekonani, że mieszkanie jest intensywnie inwigilowane. Ale na co dzień nie myślało się o tym. Pamiętam, że kiedy nie potrafiłem sobie poradzić z jeżdżącym za mną wszędzie samochodem esbecji, ks. Andrzej Bardecki poradził mi: „Trzeba to wykluczyć z myślenia, rozmawiać spokojnie, przecież my tu nie prowadzimy żadnej tajnej organizacji…”.

Ostrożność w mówieniu mieliśmy wmontowaną w podświadomość. Tak w redakcji, jak na Lenartowicza uważaliśmy na to, co mówimy. Nie mówiło się wszystkiego przez telefon ani osobom nieznajomym. Dla omówienia ważnych spraw wychodziło się z redakcji na Planty. To były zachowania naturalne, spontaniczne i może dlatego nie miałem poczucia, że nas inwigilacja w pracy czy w domu krępuje.

***

Jerzy wstawał późno. Gdy ja wychodziłem do kościoła odprawić mszę u św. Anny, Turowiczowie jeszcze spali. Po Jerzego przyjeżdżał samochód z redakcji. Po południu szedł gdzieś, bywało że z panią Anną: na wernisaże, do Piwnicy pod Baranami, do teatru, na spotkania, do kina. Wracał późno i siadał do roboty w środkowym pokoju, którą kończył bardzo późno w nocy.

Pisał teksty i listy, robił wycinki, porządkował papiery. Imponowała mi staranność ewidencjonowania spraw, którymi miał się zająć. Pani Anna siedziała przy nim, coś czytała – oboje kurzyli papierosy – albo tłukła się w kuchni. Kiedy kolacja była gotowa, Jerzy przychodził jakby z innego świata: uśmiechnięty, trochę nieprzytomny. Siadał i mówił o tym, co pisze. Jerzy bowiem swoje artykuły opowiadał po kilka razy – chciał najpierw swoje myśli z kimś skonfrontować i dzięki temu dogłębnie przemyśleć, co chce czytelnikom przekazać, potem dopiero zasiadał do pisania. Bywało, nawet dość często, że Jerzy dawał mi do czytania swoje teksty w rękopisie.

Wieczorami, pijąc herbatę, toczyliśmy w kuchni sympatyczne rozmowy przy pochyłym stole (skutek nieudanej laminacji blatu na gorąco), z którego źle postawiona szklanka momentalnie zjeżdżała. Nikomu jednak nie przychodziło do głowy, by wymienić to cudo, po prostu każdego uprzedzało się o tej niedogodności.

Rozmowy były jednak kapitalne: opowieści o tym, co u każdego się dzieje, kogo się spotkało, co się wydarzyło. Jerzy pozwalał sobie wtedy na swobodniejsze oceny, mówiąc o co poniektórych, że to: „zupełny bałwan”. To były szalenie miłe, spokojne wieczory, czasem do późnych godzin czytaliśmy sobie ulubione wiersze, mimo że Jerzy miał jeszcze mnóstwo roboty odłożonej na czas po kolacji.

Bo Jerzy był tak skonstruowany, że konieczność napisania artykułu nie spinała go w jakikolwiek sposób. Kiedyś wytłumaczył mi to w Rzymie. Po jakimś Jerzego wystąpieniu, jeden z jego przyjaciół, bodaj Jan Nowak-Jeziorański, zaprosił nas na kawę czy wino. Od razu odmówiłem, bo „mam jeszcze coś do napisania”. A Jerzy na to: „Zapamiętaj to sobie na całe życie – jak masz napisać, napiszesz, natomiast takiego spotkania drugi raz już nie będzie”. To była filozofia Jerzego: jeżeli ktoś ciekawy proponował mu spotkanie czy rozmowę, nie rezygnował z tego.

Okazji do przeżycia czegoś ciekawego w żadnym wypadku nie można tracić, nawet jeśli – a może tym bardziej – gdyby chodziło o seans voodoo. To było w 1972 albo 1973 roku w Paryżu, gdy poszliśmy z Turowiczem do ośrodka polskich pallotynów na wieczór autorski Zbigniewa Herberta. Spotkanie było długie, męczące, Herbert wpadł w jakiś koszmarny nastrój. Podczas kameralnego spotkania na górze – po dyskusji z publicznością w sali na dole z „Chrystusem”, dziełem Aliny Szapocznikow, i witrażami Jana Lebensteina – Herbert siedział twarzą do nas i kolejno każdemu, w sposób niesłychanie przykry (często zresztą celny), przygryzał. O zaproszeniu do lokaliku na Montmartrze, gdzie miał być seans voodoo, który rozpoczynał się chyba o północy, powiedziałem Jerzemu właściwie bez przekonania, bo już za późno, bo jesteśmy zmęczeni… Jerzemu aż się oczy zapaliły: „Oczywiście, idziemy!”. Pocwałowaliśmy więc na Montmartre. Słuchaliśmy muzyki, a Jerzy nawet tańczył z kapłanką voodoo. Był niewątpliwie człowiekiem, który potrafił korzystać ze wszystkiego, co pojawiało mu się na drodze smakowitego.

Wracając do klimatów domowych Jerzego: odnosiłem wrażenie, że czuł się bezradny wobec swoich córek i ich komplikacji uczuciowych. Na pewno poczuwał się do odpowiedzialności, rozmawiał z nimi, ale wszystkie te dziewczyńskie historie ewidentnie go przerastały. Poza tym pewnie zdawał sobie sprawę, że gdyby zajął się tym głębiej, zabrałoby mu to wiele sił i czasu, którego potrzebował przede wszystkim dla swojej pracy. W nią był niewątpliwie zaangażowany najbardziej.

Małżeństwo Turowiczów to dla mnie dowód, że mogą istnieć dobre małżeństwa na całe życie. Nic nie musi „wygasnąć”, jak niektórzy mówią. To byli ludzie niesłychanie dla siebie ważni, siebie ciekawi. Spierali się np. o wydawanie pieniędzy, ale to nie było istotne. Typowe były opowieści o ich wspólnych przeżyciach. Pani Anna korygowała opowieść Jerzego, a on ciepłym głosem ją mitygował: „Ależ Anno, to nie wtedy…”. Były rzeczy, które panią Annę drażniły, np. wrażliwość Jerzego na wdzięk pięknych kobiet. Nie, żeby miała nawet cień wątpliwości, co do miłości i oddania Jerzego, ale wiem, że ją to drażniło. Nie dawała jednak tego po sobie poznać. No może czasem, trochę… Świetnie się rozumieli, w pół słowa, a nawet bez słów. Trzeba też przypomnieć, że pani Anna niezmordowanie pielęgnowała Jerzego w czasie jego chorób.

***

Redakcja „Tygodnika”, kiedy się z nią związałem, była dla mnie dziwną instytucją. Od pierwszego zebrania, w którym uczestniczyłem właściwie jako gość, miałem wrażenie, że siedzą ludzie i mówią, niby jaki ma być numer, ale z dygresjami, dowcipami, raczej dość chaotycznie. Jurek Kołątaj, sekretarz redakcji, rysuje numer na tablicy. Wszyscy mówią jeden przez drugiego, człowiekowi nie wtajemniczonemu trudno w tym uchwycić wątek. I w pewnym momencie, choć nie ma żadnej konkluzji, wszyscy wstają i się rozchodzą. Że z tego powstał numer było dla mnie w pierwszym tygodniu pracy w „Tygodniku” czymś trudnym do wytłumaczenia. Potem zrozumiałem, że porządkującą wszelkie pomysły pracę redakcyjną nad numerem wykonywał Kołątaj. On przyjmował materiały, rozdzielał teksty do oceny czy adiustacji. Numer miał w głowie i spajał tych geniuszy, jacy od zawsze pracowali w „Tygodniku”…

Struktura redakcji była oczywiście nieformalna – opierała się na „charyzmacie przyjaźni i zaufania”. Sprawa obecności czy nieobecności w pracy nie miała znaczenia, choć zwykle wszyscy byli obecni. W redakcji pisał teksty tylko Tadeusz Żychiewicz, który w środkowym pokoju, niemal w oku cyklonu, przy zawalonym papierami biurku potrafił pracować, pogryzając starannie przygotowane przez Teresę kanapki. Inni redaktorzy czytali w redakcji teksty, odpisywali na listy, ale i na to często brakowało czasu, bo w redakcji przede wszystkim się gadało. Na Wiślną przychodziło zresztą mnóstwo gości i rozmowy z nimi bywały bardzo interesujące.

Jedynym chyba ciałem strukturalne zintegrowanym w redakcji była „klika metafizyczna” – grupa ludzi z działu religijnego. Spotykaliśmy się raz w tygodniu u ks. Andrzeja Bardeckiego przy Garncarskiej. Przychodzili, jako zewnętrzni współpracownicy, m.in. Krzysztof Kasznica OP, Jan Popiel SI, a z redakcji: Ziuta Hennelowa, Marek Skwarnicki, Stefan Wilkanowicz i ja. Rozmawialiśmy o „sytoacji”, jak mówił Andrzej. Odbywało się też planowanie działu i rozdzielanie zadań dziennikarskich.

Jedyną osobą, która nie chodziła po redakcji, tylko pilnie pracowała w swoim gabinecie, był Jerzy Turowicz. Siedział w kłębach dymu papierosowego pochłonięty pracą: teksty czytał szybko i sprawnie adiustował. Drzwi do jego gabinetu zawsze były otwarte – kto miał sprawę, mógł wejść. W ogóle nie było poczucia, że Jerzy Turowicz rządzi tą redakcją. Wydawanie poleceń służbowych to było zupełnie nie w jego stylu. Miał punkty, w których był niezłomny, np. sprzeciwiał się drukowaniu grafomanii, albo w kwestiach światopoglądowych, ale poza tym – ufał ludziom. Rzadko ingerował w rozpisywanie numeru przez Kołątaja. Na końcu zebrania wyciągał kartkę i wyczytywał różne sprawy: wydarzenia do obsłużenia, teksty do przeczytania, listy czekające na odpowiedź i skrupulatnie z tego rozliczał.

Pozwalał ludziom robić to, co ich interesuje, cieszył się z ich inwencji i pomysłów, akceptował je. Ja np. sam sobie wymyśliłem rubrykę „Rozmowy niedokończone” (tytuł podsunął mi Tadeusz Myślik). Od myślenia koncepcyjnego była raczej Ziuta Hennelowa, Stefan Wilkanowicz. Jerzy natomiast nie był redaktorem, który nieustannie tryskał nowymi pomysłami, niemniej to on wciąż odkrywał nowych autorów i skłaniał ich do pisania dla „TP”. Zawsze podkreślał, że to nie on robi pismo, ale koledzy, więc gdyby nie oni…

Decyzje, co do ruchów środowiska, podejmowali: Turowicz, Krzysztof Kozłowski, Mieczysław Pszon, Wilkanowicz, często także ks. Bardecki. Mnie tam mnie nie proszono, a ja też się nie pchałem. Nie czułem się odpowiedzialny za pismo, byłem jednym z… Odpowiedzialny byłem za duszpasterstwo akademickie u św. Anny. „Spotkania na szczycie” odbywały się w domu Turowicza albo Woźniakowskiego, z udziałem m.in. Stanisława Stommy, Andrzeja Micewskiego. Były ważne dla dróg, którymi pismo miało iść.

Może to tylko wrażenie, ale wydaje mi się, że Jerzy niezbyt poważnie traktował Jerzego Zawieyskiego i jego misję polityczną w ramach koła poselskiego Znak, potem w Radzie Państwa. Chyba widział u Zawieya jakiś rodzaj naiwności politycznej. Z rozbawieniem opowiadał, że Zawiey gdzieś tam powiedział: „Środowisko, któremu przewodzę…”. Stommę z kolei Jerzy traktował poważnie (zresztą nie dało się inaczej go traktować), ufał jego rozeznaniu politycznemu. Był to dla Jerzego ważny konsultant tak w sprawach politycznych, jak „Tygodnikowych”.

Jerzy był człowiekiem uprzejmym i opanowanym. Jeden tylko raz byłem świadkiem, gdy stracił nad sobą panowanie. To było podczas spotkania programowego ze współpracownikami, jakie odbywało się u Kozłowskich. Jerzy coś mówił, prawdopodobnie o Kościele czy recepcji zmian soborowych, a Kisiel złośliwie dogadywał. I Turowicz się wściekł… Bardzo ostro go wtedy skarcił.

Jerzy cenił i chyba lubił Kisiela. Wiedział jak ważny jest on dla pisma, dla czytelników. Nie podzielał jednak jego pragmatyczno-strategicznych przekonań na temat Kościoła. Kisiel uważał bowiem, że nie należy oddawać się soborowym mrzonkom, szczególnie tym, które mogłyby osłabiać pozycję hierarchii w Kościele. Uważał, że sytuacja w Kościele polskim jest inna niż w powszechnym i należy przede wszystkim wspierać prymasa Stefana Wyszyńskiego. Kiedy słyszałem, gdy wówczas u Kozłowskich Kisiel perorował na temat Kościoła miałem wrażenie, że mówi to, żeby zdenerwować słuchaczy. Trzeba też jednak pamiętać, że on lubił mieć zdanie inne, niż wszyscy.

Dla Jerzego z kolei Kościół był czymś znacznie ważniejszym, niż tylko partnerem w rozgrywkach politycznych z władzą. Poznałem Jerzego jeszcze w czasach Jana XXIII – jego zachwyt dla tego papieża i Soboru był, można powiedzieć, totalny. Trudno się temu dziwić. Dla człowieka tak jak Jerzy znającego Kościół było to rzeczywiście „otwarcie okien”… Jerzy służył Kościołowi, jak umiał najlepiej – to była pasja jego życia. Miał swoją wizję tej drogi i był nieugięty. Dla tej sprawy był gotów się narażać, nawet ryzykując utratę dobrej opinii u ludzi Kościoła.

Na koniec tego wątku jeszcze parę słów o administracji  „Tygodnikowej”. To był świat inny od redakcji, żył swoim rytmem. Ludzie z administracji, przede wszystkim jej szef – Tadeusz Nowak – dawali nam do zrozumienia, że bez nich redakcja i wydawnictwo dawno by zginęły. My z kolei uważaliśmy, że bez nas administracja nie miałaby żadnej racji bytu. Panowała więc atmosfera wzajemnej, subtelnej i nie agresywnej, deprecjacji. Dopiero całkiem niedawno dowiedziałem się, że Tadeusz Nowak był znakomitym fachowcem od spraw finansowo-podatkowych „Tygodnika”.

Wśród pracowników administracji wyróżniały się trzy osoby niezwykłe, naprawdę niezwykłe: Ludwik Kubik, Zygmunt Pawlus, Mieczysław Pszon (który pracował w administracji w początkach mojej obecności w „Tygodniku”, po kilku latach przeszedł do redakcji). Budzili respekt. O ich AK-owskiej przeszłości wprawdzie się nie rozmawiało, ale coś tam wiedzieliśmy.

Poza nimi pracowało w administracji mnóstwo miłych, kompetentnych pań, no i Antoni Ochęduszko, człowiek z niezwykłym poczuciem humoru sytuacyjnego. Był jak aniołowie – osobnym gatunkiem. Zajmował się sprawami handlowymi wydawnictwa, a na pewno sprzedażą dolarów (kolegom). Z żelazną konsekwencją pilnował różnicy w cenie kupna i sprzedaży „zielonych”.

Nad administracją, w półpokoiku do którego prowadziły kręte, metalowe schody, rezydowali Jacek Woźniakowski i Krystyna Chmielecka. Jacek, jako szef wydawnictwa Znak, zajmował się tworzeniem planów wydawniczych (miał pomysły i kontakty). Żmudną robotę redagowania książek wykonywała pani Krystyna Chmielecka; Zygmunt Pawlus zajmował się sprawami drukarnianymi. Było to miejsce pokoju, pogody ducha i wysokiej kultury.

Tam poznałem młodego Jerzego Nowosielskiego, który lubił w półpokoiku wydawnictwa siadywać i snuć rozważania na najważniejsze tematy. Kanciapa zawdzięczała klimat Krystynie Chmieleckiej, która każdego traktowała tak, że przy niej czuł się mądry i piękny. Dodam, że Jerzemu równie bliska była zamieszkała i zamężna we Włoszech siostra Krystyny, Danuta, zwana Dudą, po mężu Alovisi.

Wszystkim nam przewodził Jerzy, ale w sposób, którego się nie odczuwało. Ks. Józef Tischner powiedział kiedyś o kard. Karolu Wojtyle: on nami kierował, a myśmy o tym nie wiedzieli. Podobnie było z Jerzym Turowiczem: niewątpliwie on nadawał redakcji kierunek i styl, więc w tym sensie kierował nią, zostawiając jednak ludziom szerokie pole do własnej inicjatywy.

***

W kwietniu 1972 roku wyjechałem na dwa lata zagranicę – najpierw do Rzymu, potem do Paryża. Wtedy zwolniłem pokój na Lenartowicza.

W Paryżu wielokrotnie się spotykałem z Turowiczami. Spotkania były miłe, ale raczej przelotne. Ja miałem swoje sprawy, oni – zwłaszcza Jerzy – mnóstwo własnych, ale mimo to pani Anna znajdywała czas i chęć na odwiedzenie mojej mansardy przy rue de Vaugirard.

Oboje znali i kochali Paryż, mieli tam mnóstwo ciekawych znajomych, m.in. dzięki nim poznałem państwa Tchegaray, u których zawsze mieszkali (poznali ich chyba przez ich córkę Anique, przyjaciółkę córki Emmanuela Mouniera). Wychodziłem ze skóry, by Turowiczom zaimponować, np. zorganizowaniem wizyty u kogoś interesującego, spektaklem, intrygującym miejscem.

Rok w Paryżu był dla mnie czasem intensywnego i samodzielnego studiowania. Dzięki życiu przez parę lat pod jednym dachem z Turowiczami wiedziałem jednak, że nauka, książki i sale wykładowe to nie jest cały świat. Ponieważ nie miałem żadnych obowiązków poza studiami w Instytucie Katolickim, dokładałem starań, by jak najwięcej poznać: ludzi, wspólnot, centrów duchowości, dzieł sztuki, miejsc… Tego nauczyłem się od Turowiczów, którzy odkrywali świat z niesłabnącym entuzjazmem i zachwytem, wnikliwie. Moja zachłanność była też podszyta niepokojem, że być może nieprędko uda mi się znowu dostać paszport i wydostać za żelazną kurtynę. Miał rację mój ojciec prowincjał, gdy jedno z moich sprawozdań pisanych w czasie pobytu w Paryżu – a wysyłałem je systematycznie – podsumował stwierdzeniem: widzę, że twoim zajęciem jest nie próżnujące próżnowanie.

Jedno z takich moich fascynujących spotkań – msza św. odprawiana w zwykłym pomieszczeniu po dawnym sklepie, przez celebransa w rudym golfie, przy użyciu drewnianego kielicha i takiej pateny – opisałem w „Tygodniku Powszechnym w tekście „Na paryskim bruku”, zbierającym różne moje wrażenia z Paryża. Celebrans może przesadził, ale nadał Eucharystii formę czytelnego znaku. Zgromadzeni naprawdę się dzielili między sobą eucharystycznymi postaciami chleba i wina, teksty były też nieco zmodernizowane. To była próba – zgodna z duchem Vaticanum Secundum – znalezienia symboli czytelnych dla tych ludzi z różnych krajów i kultur. Była to bowiem msza św. dla imigrantów.

Żychiewicz mój zachwyt wykpił (na łamach). Wykpił wszystko, łącznie z rudym swetrem celebransa, a prymas Wyszyński skierował do mnie pisemne upomnienie, bo, w skrócie rzecz ujmując, szerzę niezdrowe miazmaty z Zachodu, który poganieje. Krytyczny list, który miał mnie ostatecznie zdołować, przysłała młodziutka córka Jacka – Róża Woźniakowska (dzisiaj Thun). „Tygodnik” oczywiście to wszystko drukował.

Zachowanie redakcji wobec kontrowersyjnego tekstu – może niesprawiedliwie – odebrałem jako nielojalność redakcji wobec mnie. Sukurs przyszedł z najmniej spodziewanej strony, o czym poinformował mnie Kisiel, kiedy przyjechał do Paryża: gratuluję, ma ksiądz niezłych obrońców, i pokazał tekst Jerzego Urbana, który się ukazał w „Kulisach” czy „Szpilkach”.

***

Po moim powrocie z Paryża żaden z przełożonych domów mojego zakonu jakoś się nie palił, by mnie zaprosić do współpracy, więc prowincjał postanowił, że wracam do „Tygodnika”. Zatrzymałem się u Turowiczów, ale mieszkać tam już nie mogłem. „Pokój Małego”, jak nazywano moje lokum, stał się magazynem i był wypełniony książkami. Zamieszkałem na Woli Duchackiej w domu należącym do matki Ziemowita Pochitonowa (był to student Akademii Rolniczej i rzecznik Studenckiego Komitetu Solidarności w Krakowie, który powstał w maju 1977 roku po śmierci Stanisława Pyjasa). U Turowiczów pojawiałem się jako dość częsty gość.

Wróciłem do Polski w „czasie wrzenia” – tworzenia się opozycji politycznej, wobec której środowisko Tygodnikowo-Znakowe też musiało się jakoś opowiedzieć. KOR był darzony głęboką przyjaźnią i solidarnością; Adam Michnik, którego wtedy poznałem, bywał w redakcji. Kiedy jednak w 1977 roku przyjechał do Krakowa Wojtek Onyszkiewicz, by poprosić mnie o wstąpienie do KOR-u, mój prowincjał, z pokolenia powstańców, powiedział: „Ojczyzna woła – trzeba iść”, natomiast Turowicz: „Nie mogą wszyscy robić wszystkiego”… Obawiał się, że tego rodzaju zaangażowanie w opozycję demokratyczną zagrozi bytowi i działalności „Tygodnika”. Dlatego właśnie decyzja Bohdana Cywińskiego, wówczas redaktora naczelnego miesięcznika „Znak”, o udziale w głodówce w kościele p.w. św. Marcina w obronie aresztowanych ludzi KOR-u (zatrzymano ich w maju 1977 roku, gdy jechali na pogrzeb Stanisława Pyjasa do Krakowa), tak wszystkich zirytowała. Szefostwo było przekonane, że takie działania narażają środowisko: nie można jednocześnie wydawać legalnych pism i spiskować. KOR-owcy mieli ostatecznie wyjść w lipcu 1977, gdy z okazji święta Manifestu Lipcowego ogłoszono amnestię, ale przecież tego nie wiedziano. Równie dobrze te aresztowania mogły oznaczać zaostrzenie kursu i za chwilę cały KOR – łącznie ze mną, gdybym zdecydował się wstąpić do Komitetu – poszedłby siedzieć.

Środowisko unikało więc formalnego angażowania się w działalność opozycyjną, niemniej deklarację Towarzystwa Kursów Naukowych podpisali w styczniu 1978 roku: Jacek Woźniakowski, a także Hanna Malewska i Antoni Gołubiew (oboje byli już na emeryturze). Wcześniej brałem udział, w charakterze męża zaufania, w procesach radomskich, czemu Jerzy nigdy się nie sprzeciwiał. Podobnie nie miał nic przeciwko mojej przyjaźni z działaczami opozycyjnymi (m.in. z Jackiem Kuroniem, Adamem Michnikiem, Haliną Mikołajską), ani temu, że ludzi opozycji czasem woziłem moim małym fiatem z Warszawy do Radomia na procesy robotników.

Spotkania studenckie – kontynuacja tych z Lenartowicza – organizowałem także na Woli Duchackiej, w tym spotkania ludzi SKS. Kiedyś zaprosiłem Antoniego Gołubiewa na spotkanie z Januszem Szpotańskim; Tolo był wyraźnie zniesmaczony czytanym przez autora poematem „Bania w Paryżu”.

***

Kiedy pod koniec września 1978 roku umarł nagle, po zaledwie czterech tygodniach pontyfikatu, Jan Paweł I, pojawiły się przecieki, powołujące się na ks. Stanisława Dziwisza, że kard. Karol Wojtyła może zostać wybrany podczas drugiego w owym roku konklawe. Nikt chyba jednak nie brał tego poważnie pod uwagę. Wybór kard. Wojtyły był więc wstrząsem, także w redakcji „Tygodnika”. Musieliśmy nie tylko błyskawicznie (papież został wybrany w poniedziałek!) przygotować kolejny, poświęcony tylko temu wydarzeniu, numer pisma, ale także pomagać niekończącej się procesji zagranicznych dziennikarzy, którzy w naszej redakcji rozpaczliwie szukali informacji o „polskim papieżu” i w ogóle o Polsce.

Jerzy wciąż był w Rzymie, skąd podyktował przez telefon (tak się wtedy pracowało!) bardzo dobrą i niesłychanie entuzjastyczną korespondencję. Dowodzenie na miejscu objął Krzysztof Kozłowski (pokazał drzemiący w nim geniusz organizacyjny, którego wcześniej zbytnio nie okazywał). Już w poniedziałkowy wieczoru, kiedy wybrano papieża, rozdzielił zadania. Potem koordynował pracę dziennikarzy i redaktorów. Mnie w pierwszym dniu po wyborze wysłał do Wadowic, gdzie zebrałem materiał do reportażu; jedyny raz w życiu tekstu nie napisałem, ale z notatek robionych na gorąco podyktowałem go Irenie Kinaszewskiej wprost na maszynę. Był bowiem wtorek wieczór i na nic więcej nie było czasu.

Ponieważ wciąż przyjeżdżali dziennikarze, ciekawi szczegółów biografii Papieża-Polaka, której na dobrą sprawę nikt nie znał, a jednocześnie pojawiały się informacje częściowo zmyślane, zapadła decyzja, że napiszę krótkie kalendarium życia nowego papieża – rodzaj chronologii na sto stron. Ostatecznie powstało ponad ośmiusetstronicowe „Kalendarium życia Karola Wojtyły”, które Znak wydał po raz pierwszy pod koniec 1981 roku (pozwolenie na druk opatrzono zastrzeżeniem, że książka będzie rozprowadzana wyłącznie kanałami kościelnymi). Dla tej pracy zwolniono mnie z innych zajęć redakcyjnych i przez dziewięć miesięcy zbierałem materiały, redagowałem je. Pani Anna miała udział w tym przedsięwzięciu – na moją prośbę wybrała z kazań kard. Wojtyły wątki autobiograficzne. Praca nad kalendarium to było szukanie dokumentów i świadków, weryfikowanie relacji, sprawdzanie autentyczności opowieści zawartych w mnóstwie publikacji. Dysponowałem moim małym fiatem, magnetofonem i maszyną do pisania. Dzieło dokończyłem w Rzymie, kiedy mogłem papieżowi przedstawić listę pytań na temat wydarzeń, które niby wiarygodni świadkowie przedstawiali w różnych wersjach. Widziałem, że papież wraca do wspomnień z prawdziwą przyjemnością.

Po różnych perypetiach związanych z uzyskaniem paszportu, w listopadzie 1979 roku wyjechałem do Rzymu, wezwany przez papieża w celu utworzenia polskiej edycji „L’Osservatore Romano”. Jerzy był zadowolony z takiego obrotu spraw, bo miał za darmo korespondenta przy Watykanie. I tak mnie traktował.

Pamiętam taką sympatyczną scenę, gdy zamykaliśmy pierwszy numer pisma, jak to bywa – w pośpiechu, i trzeba było szybko zrobić korektę szczotek kilku tekstów. W redakcji był wtedy oprócz mnie Stefan Frankiewicz. Podzieliliśmy teksty między siebie i Jerzego, który akurat nas odwiedził. Na moją prośbę wziął jeden z tekstów, usiadł przy biurku i z wprawą wykonał pracę korektora. Tak, po prostu.

Jerzy cenił moją w Rzymie obecność, tym bardziej, że, jak się później dowiedziałem, miały miejsce pewne przepychanki wokół obsady tego stanowiska. Prymas Wyszyński nie był zachwycony moją kandydaturą i bardzo zabiegał, żeby tam się znalazł ktoś z „jego ludzi” (nie wiem, kto był kandydatem), ale papież się nie zgodził. To niewątpliwie była forma wyróżnienia „Tygodnika” – wyraz zaufania do Jerzego i jego redakcji. Zresztą nie tylko wtedy. Wielokrotnie Jan Paweł II manifestował swoją sympatię i szacunek dla Jerzego, np. zaprosił go na Synod Biskupów w październiku 1987 roku z odczytem o roli parafii (chociaż Jerzy raczej nie był znawcą tej problematyki, wygłosił bardzo dobry wykład, drukowany zresztą potem w „Tygodniku”).

Ta bliskość była solą w oku wielu „prawdziwych Polaków-katolików”. Obserwując intrygi i akcje, mające skompromitować „Tygodnik” i jego ludzi w oczach papieża, miałem czasem wrażenie, że jest to wręcz akcja kierowana. Po latach przeczytałem w artykule Marka Lasoty (który w 2006 roku wydał w Znaku książkę „Donos na Wojtyłę”), opublikowanym w „TP”, że jednym z zadań, jakie sobie stawiała bezpieka było pokłócenie kard. Wojtyły z „Tygodnikiem”. Żywili (słusznie!) przekonanie, że jednym ze źródeł siły i skuteczności jego działalności są bliskie związki ze środowiskiem „Tygodnika” i Znaku. Drugim źródłem miały być powiązania z Uniwersytetem Jagiellońskim.

***

Każdy pobyt w Rzymie Jerzy miał wypełniony po brzegi. Wręcz niewiarygodne, że był jeszcze w stanie wieczorami i nocami pisać bardzo dobre korespondencje. Jerzy zaprzyjaźniał się z dziennikarzami, w tym z wielu watykanistami, a że był człowiekiem uroczym, więc był znany, lubiany, ceniony, co wiele razy oglądałem na własne oczy. O te znajomości dbał: po powrocie do Polski korespondował z tymi ludźmi, w Rzymie przyjmował każde zaproszenie na rozmaite spotkania.

Pamiętam, że w jednym takim uczestniczyłem, trochę jako kierowca. Zostaliśmy zaproszeni na kolację w domu (we Włoszech to znak dużej zażyłości, zwykle zaprasza się do restauracji) dziennikarza agencji ANSA – Orazio Petrosillo. Niewątpliwie na tych ludziach wrażenie robiła nie tylko kompetencja Jerzego (świetnie się orientował w meandrach watykańskiej polityki), ale i to, że od wielu lat dobrze zna Jana Pawła II. Miał też przynajmniej kilku zaprzyjaźnionych hierarchów.

Kiedyś przyprowadził do redakcji polskiej edycji „L’Osservatore Romano” arcybiskupa Héldera Câmarę. To była wielka przyjaźń. Bodaj jeszcze większa łączyła Jerzego z kard. Jean-Marie Lustigerem. Niektóre przyjaźnie Jerzego bywały, jak mi się wydaje, nieco problematyczne. Niezwykle lubił się z nieżyjącym już angielskim dziennikarzem Peterem Hebblethwaite’em, soborowym ekspertem Episkopatu Wielkiej Brytanii, potem ex-jezuitą, ex-księdzem, watykanistą, który, gdy chodzi o Jana Pawła II, był ostentacyjnie antypapieski. Potrafił w swoich korespondencjach z papieskich podróży z zimną krwią zmyślać różne historyjki, by ośmieszyć lub przynajmniej osłabić autorytet papieża.

Jerzy zwykle mówił też ciepło o poznanym w czasie Soboru Giovannim Franzonim, który był wówczas postępowym benedyktyńskim opatem z bazyliki św. Pawła za Murami. Franzoni w następnych latach wystąpił z zakonu i się ożenił, a w czasie prowadzenia procesu beatyfikacyjnego Jana Pawła II bezlitośnie i demagogicznie go krytykował. Jego list – w którym więcej jest ideologii niż teologii, z kolei rzekome fakty historyczne są referowane bez podania źródeł – do trybunału beatyfikacyjnego (potem opublikowany w prasie) jest tego przykładem.

Widać było, że Jerzemu pobyty w Rzymie dobrze służą, a praca w Wiecznym Mieście bardzo mu się podoba. Był wtedy zawsze w świetnej formie. Chodził nakręcony jak sprężyna, niestrudzony. Redakcja polskiego „L’Oservatore Romano” była dla niego miejscem wytchnienia, wykonania telefonów i… zrobienia siusiu. Często do nas przychodził; przywoziłem go z lotniska, gdy przylatywał i potem odwoziłem na Fiumicino. Po Rzymie chodził z kolosalną torbą, do które pakował otrzymywane książki, papiery z konferencji prasowych czy innych spotkań (potem na raty zawoził to do Polski).

Byłem wraz z panią Anną i Jerzym uczestnikiem pierwszej wizyty Kisiela u papieża. To też było charakterystyczne: Kisiel był atrakcją wieczoru, więc Jerzy spokojnie się wycofał na drugi plan, co mu nie przeszkadzało świetnie się bawić cały wieczór. Kisiel zaraz na wstępie powiedział: „Napisałem artykuł o papieżu. Krytyczny!”. I wręczył tekst (nie pamiętam, co to był za tytuł) papieżowi. Jan Paweł II tak był ciekaw, co on tam popisał, że przy kolacji, rozłożywszy sobie gazetę na kolanach, podczytywał. Widziałem to, bo siedziałem obok Ojca świętego. W pewnym momencie Kisiel z chytrą miną powiedział: „Wszystkim zadaję to pytanie: czy Ojciec święty jest za czy przeciwko zjednoczeniu Niemiec?”. Gospodarz już nabrał powietrza, by odpowiedzieć, po czym się roześmiał, bo uświadomił sobie, że komu jak komu, ale papieżowi na takie pytania odpowiadać nie wypada.

W Rzymie Jerzy zatrzymywał się najpierw u pani Neli Gawrońskiej, tuż przy Watykanie. Ze względu na położenie było to bardzo wygodne. Potem zatrzymywali się – wraz z Anną, jeśli mu towarzyszyła – na Zatybrzu u siostry Neli, Wandy Gawrońskiej. Z czasem mieszkanie u niej stało się po prostu oczywistością. Byli naprawdę zaprzyjaźnieni. Nie wiem, czy godzi się to powtarzać, ale opowiem, by obraz nie był zbyt sielankowy.

Wanda, zwykle bardzo dyskretna i tolerancyjna, kiedyś mi się pożaliła, że raz jeden prosiła panią Annę o zabranie przesyłki do Polski. Ta kategorycznie odmówiła, bo mieliby za dużo bagażu. Wanda mówiła o tym z żalem, że przecież zatrzymują się u niej od lat, a zachowują się tak, jakby nie obchodzili ich ludzie, którzy robią dla nich coś dobrego. Są zajęci tylko sobą… Ale nadal lubiła ich oboje. Jerzy był faktycznie mocno skupiony na tym, co robi – to wydawało mu się tak ważne, że wszystko inne, choćby wyświadczenie przysługi, musiało być temu podporządkowane. Chyba czasem nie zauważał, że to może być źle odbierane.

***

Jerzy, także po konklawe, dość sceptycznie się odnosił do polskiego Kościoła i wysoko cenił tylko niektórych biskupów, np. biskupa Edmunda Piszcza. Mniej innych, w tym prymasa Józefa Glempa; denerwowała go jego ostrożność w wielu kościelnych sprawach. Mówił, że marzy o napisaniu książki na temat Kościoła w Polsce. Nie zrobił tego jednak i chyba nawet się nie zabrał do jej pisania. Szkoda. Zapewne miał sporo do powiedzenia, tym bardziej, że w wolnej Polsce Kościół nie szczędził Jerzemu gorzkich doświadczeń.

W lutym 1991 roku kard. Franciszek Macharski był ogromnie niezadowolony, że jego list na Wielki Post ukazał się obok krytycznego artykułu o Lechu Wałęsie. Metropolicie z pewnością nie podobało się upolitycznienie pisma, o czym wtedy dużo się mówiło, choć chyba w zasadzie podzielał poglądy prezentowane przez „TP”. Szanował i doceniał „Tygodnik” – to była dla niego ważna instytucja, na której się wychował; szanował Turowicza, z którym (jak i z Kozłowskim) był po imieniu, na pewno go nie lekceważył. Przeciwnie: korzystał z pomocy Jerzego, np. przy okazji rozwiązywania sprawy zakonu karmelitanek w Oświęcimiu. Kardynał miał jednak żal, że jego uwagi, jeżeli takie zgłaszał, są ignorowane.

Redakcja w miarę regularnie spotykała się z metropolitą. Pamiętam jak kard. Macharski pytał Turowicza, dlaczego odmówił wstąpienia do Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego, skoro należał do Frontu Jedności Narodu… Pytanie było prowokacyjne, zadane po to chyba, by każdy usłyszał, dlaczego PRON to jednak nie to samo co FJN, a przede wszystkim – czasy się zmieniły. Bo o ile z przynależności do FJN wymigać się nie można było, w przypadku PRON-u – utworzonego w 1982 roku przez PZPR i sprzymierzone z nim partie i organizacje, by wykazać rzekome poparcie społeczeństwa dla polityki partii, w tym wprowadzenia w Polsce stanu wojennego – już to było możliwe.

Na początku lat 90. kard. Macharski, namówiony przeze mnie, zorganizował spotkanie, by porozmawiać o linii pisma i ówczesnych „tematach dyżurnych” (aborcja, religia w szkole). Nie wiedzieć czemu uznał za potrzebne doproszenie na to spotkanie, jak powiedział: „jednego z najbardziej światłych biskupów” – biskupa Jerzego Strobę. Nie pamiętam, by podczas tej dyskusji atakowano „Tygodnik” czy Jerzego, ale wszyscy pamiętają niemądre wypowiedzi biskupa Stroby. Potem słyszałem w redakcji, że jeśli to był najmądrzejszy biskup…

W 1995 roku biskupi nie przyjechali na jubileusz 50-lecia powstania „Tygodnika”, co Jerzy bardzo odczuł. Od papieża otrzymał list, w którym ten się skarżył, że w trudnym czasie początku lat 90. Kościół w Polsce nie znalazł w piśmie „takiego wsparcia i obrony, jakiego miał poniekąd prawo oczekiwać; »nie czuł się dość miłowany« – jak kiedyś powiedziałem”.

Mam kilka hipotez, co do genezy powstania tego listu. Pierwsza: dziś wiemy, że IV Departament MSW (zajmował się walką z Kościołem) miał plan skłócenia papieża z „Tygodnikiem”. Ten stary plan był chyba realizowany także po 1989 roku, bo wiem, jak niektórzy ludzie starali się papieżowi obrzydzić ludzi „Tygodnika” i samo pismo. Trudno mi się oprzeć przekonaniu, że to w ramach tych działań, np. ukazał się na początku lat 80. we włoskiej prasie, podpisany pseudonimem, paskudny artykuł opisujący rzekome rozpychanie się ludzi „Tygodnika” w Watykanie. Tekst w najgorszym stylu był autorstwa… Marka Lehnerta, pracującego wtedy w redakcji polskiej edycji „L’Osservatore Romano”. Mam wrażenie (nie znalazłem dotąd potwierdzenia w dokumentach), że podjęto dużą pracę, by nasze środowisko skompromitować. Uczestniczyli w tym, np. Dominik Morawski, ojciec Konrad Hejmo OP, ale także kard. Andrzej Maria Deskur (kiedyś powiedział przy mnie o Jerzym: „Turowicz, scyzorykiem chrzczony…”; była to moja ostatnia wizyta u kardynała, zresztą mojego dalekiego krewnego).

Druga hipoteza jest taka, że papież nie pisał tego listu, a tylko go podpisał, jak wiele innych przygotowywanych przez sekretarzy. Może sam dopisał jedynie jakiś fragment.

List, który „Tygodnik” opublikował, stał się dla „prawdziwych Polaków” i „prawdziwych katolików” ulubionym punktem wyjścia do ataków na Jerzego. Byłem w Polsce jakiś czas po jubileuszu „TP”. Jerzy zaprosił mnie do siebie. Miał na stole rozłożone książki i artykuły z niewybrednymi atakami na niego, z reguły opatrzone cytatami z listu Jana Pawła II. Jerzy był już wtedy dość chory. Widziałem, że jest udręczony tymi atakami i bezradny. Czytał mi fragmenty tych tekstów, były naprawdę podłe.

Opisałem tę wizytę i sytuację w obszernym liście do ks. Dziwisza z nadzieją, że on przekaże to Ojcu świętemu. Chciałem, by wiedział, czym stał się jego list, jaka krzywda się dzieje Turowiczowi, który całe życie służył Kościołowi, jakim to jest dla Jerzego cierpieniem. Wkrótce Papież zaprosił mnie na kolację. Byliśmy tylko my dwaj, nie było ks. Dziwisza. Przy nakryciu papieża leżał mój list. Papież wydawał się zaskoczony i zmartwiony takim obrotem spraw; powiedział, że nie miał takiego zamiaru i że nie wie jak to naprawić, że zaczynał kilka razy pisać do Jerzego, ale czuł, że tego listem się nie załatwi. Pytał mnie, co – moim zdaniem – mógłby zrobić. Powiedziałem, żeby podczas niedalekiej wtedy podróży do Polski (chodzi o pielgrzymkę z 1997 roku) spotkał się z całą redakcją „Tygodnika”. Podkreśliłem, że nie tylko z Jerzym, ale z całą redakcją. Choćby na minutę, ale tak, żeby było to publicznie wiadome. Taki znak będzie doskonale czytelny i wytrąci broń z ręki oszczerców. Ojcu świętemu wyraźnie się to spodobało, powiedział, że sprawę omówi z ks. Dziwiszem. Nazajutrz zadzwonił do mnie ks. Dziwisz i mocno poirytowany pytał, czy zwariowałem, bo pielgrzymka jest już zaplanowana w każdym detalu i papież co najwyżej może się spotkać z Turowiczem, ale nie z redakcją. Na tym, ostatecznie, stanęło.

Nie mam wątpliwości, że papieżowi wiele tekstów publikowanych w „Tygodnik” po 1989 roku się nie podobało, czemu zresztą dawał wyraz, ale nie w tak ostry sposób, jak w liście z 1995 roku. Pamiętam np. że nie podobał się papieżowi tytuł relacji ze Światowych Dni Młodzieży w Denver w 1993 roku – „Katolickie Woodstock”, czy teksty Romana Graczyka o stosunkach państwowo-kościelnych z początku lat 90.

Czy można powiedzieć, że w tamtym czasie papież, rozczarowany „Tygodnikiem”, postawił na Radio Maryja? Słysząc, często odtwarzaną w radiostacji wypowiedź Jana Pawła II, który zapewnia, że codziennie Bogu dziękuje za Radio Maryja, można byłoby odnieść takie wrażenie. Myślę o tym inaczej. Owszem był moment, że radio ks. Rydzyka wszystkim nam się podobało (w „Tygodniku” pojawił się przecież entuzjastyczny reportaż o Radiu Maryja, autorstwa bodaj Michała Okońskiego). Wtedy papież mógł powiedzieć tamto zdanie. Zresztą on nie chciał niszczyć takich inicjatyw, raczej starał się je „ukościelniać”. Jednak dość szybko papież się zorientował, jakie zagrożenia radiostacja ze sobą niesie. Właśnie dlatego nie zgodził się przyjąć Rodziny Radia Maryja w Zakopanem podczas pielgrzymki w 1997 roku, a dwa lata później dwie noce spędził  w Licheniu, by się nie zatrzymywać w Toruniu. Nigdy jednak nie skrytykował, przynajmniej publicznie, Radia Maryja, ani za wypowiedzi antysemickie, ani za podsycanie nienawiści. Może dlatego, że nie chciał uderzać w coś, w czym jest dobra wola ludzi, zwłaszcza słuchaczy.

Po liście papieża Jerzy napisał długi tekst o polskim Kościele. Dał mi go do przeczytania z pytaniem, czy papieżowi w ogóle można coś takiego wręczać. Miałem wrażenie, że niezależnie od mojej odpowiedzi, był zdeterminowany, by tak zrobić.

***

Po odwołaniu przez kard. Macharskiego ks. Andrzeja Bardeckiego z funkcji asystenta kościelnego „Tygodnika” (po wspomnianym artykule o Wałęsie, opublikowanym obok jego listu pasterskiego), redakcja funkcjonowała bez asystenta. Nie było to dla Jerzego problemem. Funkcję asystenta kościelnego wymyślono w czasach PRL-u specjalnie dla „Tygodnika Powszechnego”, by zaznaczyć, że pismo należy do, jak się wówczas mówiło, „stanu posiadania Kościoła”. (Prawo kanoniczne przewidywało powoływanie asystentów kościelnych dla organizacji, nie dla redakcji.) Po 1989 roku właściwie nie było potrzeby utrzymywania tej instytucji. Kiedy jednak tygodnik katolicki „Ład” postarał się o asystenta, oczywiście na dowód swojej katolickości (czy może bardziej: kościelności), niektórzy zaczęli uważać, że kto funkcjonuje bez asystenta, tego katolickość jest podejrzana. „Tygodnik” zaproponował wówczas ks. Mieczysława Turka, jako „księdza towarzyszącego redakcji”, co kard. Macharski zaakceptował.

Jakoś w tym czasie Jacek Woźniakowski w imieniu redakcji poprosił papieża, by zwolnił mnie z funkcji redaktora odpowiedzialnego za polskie wydanie „L’Osservatore Romano” i bym wrócił do redakcji na miejsce ks. Andrzeja Bardeckiego. Sam miałem już dość pracy w Watykanie i prosiłem kard. Macharskiego, by wymyślił jakiś godny sposób wycofania się z tej działalności. Nie mogłem przecież powiedzieć papieżowi, że jestem znużony Watykanem i robieniem papieskiego pisma. Ta działalność miała zupełnie inny sens w czasach PRL, ale po upadku komunizmu, gdy obieg informacji był swobodny, „Osservatore” też zmieniło znaczenie. Tak więc inicjatywa Jacka Woźniakowskiego zbiegła się z niezależną inicjatywą kard. Macharskiego. Przechowuję korespondencję z ks. Bardeckim na ten temat. On chyba również wyjaśniał papieżowi, dlaczego jestem potrzebny w Krakowie.

Po powrocie w 1991 roku miałem wrażenie, że „Tygodnik” jest dziwnie napalony na Kościół. Nie tracono żadnej okazji, by przyłożyć księżom, czy nawet biskupom. A ja miałem być asystentem kościelnym… Ze starego zespołu zastałem Ziutę Hennelową, Krzysztofa Kozłowskiego, Bronka Mamonia, Mieczysława Pszona i oczywiście Turowicza. Niektórych młodych znałem, bo przecież bywałem w Krakowie. „Tygodnik” bywał też u mnie w Rzymie, choćby w 1993 roku, kiedy na audiencji u papieża pojawili się Tomek Fiałkowski, Jarosław Gowin i Janusz Poniewierski. Znałem też Michała Okońskiego, wschodzącą gwiazdę i ulubieńca Turowiczów. Mimo to przez te dwa lata – do momentu wyboru na generała marianów, kiedy znowu wyjechałem do Rzymu – czułem się w „Tygodniku” niepewnie.

Ale jedno było piękne. Wreszcie można było otwarcie dyskutować na łamach! Bez cenzury. W czasach komunistycznych najbardziej dotkliwe było właśnie to, że cenzura blokowała jakąkolwiek wymianę argumentów. Nie można było odpowiadać na ataki, pisać o wielu sprawach, np. o społecznym nauczaniu Kościoła. Teraz toczyliśmy prawdziwe spory, argument na argument, choćby na temat aborcji, i po raz pierwszy od lat mogliśmy się spierać o sprawy istotne, np. o rozumienie, kim jest człowiek. Dla mnie to był smak wolności. Tymczasem zachowania księży wobec „Tygodnika” były rozpaczliwe: im dyskusja wydawała się zagrożeniem. Raziło też polityczne zaangażowanie pisma, co było świadomym wyborem Turowicza. Realizowało się przecież to, do czego przez lata dążyliśmy. Tyle, że „Tygodnik” znalazł się po konkretnej stronie sporu politycznego.

Podejrzewam jednak, że motywem, może podświadomym, irytacji wielu ludzi Kościoła było nie tyle to, że „Tygodnik” ma odwagę podejmować dyskusje na temat nauczania Kościoła, ile to, że w czasach komunizmu istniał jako pismo ludzi niezależnie myślących, którzy zachowali przyzwoitość, choć byli obecni w życiu publicznym, a teraz korzystają z upragnionej wolności myślenia. Kiedy nie mamy władzy, dopominamy się wolności myśli, kiedy ją zdobędziemy – zaczynamy ją ograniczać innym…

Turowicz cierpiał z powodu ataków na niego i na „Tygodnik”. Zaczął chorować. Ciążył mu wiek i zaczął myśleć o ustąpieniu ze stanowiska naczelnego, widząc, że jego udział w pracach pisma jest coraz bardziej ograniczony. Rozmawiał o tym z najważniejszymi ludźmi w redakcji. Brałem udział w takim zebranku w mieszkaniu ks. Bardeckiego jesienią 1996 roku. Wszyscy byli przeciwni ustąpieniu Jerzego. Pamiętam, że argumentowałem to tym, że jego nazwisko i obecność mają fundamentalne znaczenie dla tożsamości i wizerunku „Tygodnika”, więc nawet jego ograniczona obecność w redakcji jest ważna.

W 1993 roku zostałem wybrany przełożonym generalnym mojego zgromadzenia i znów wyjechałem do Rzymu. Wróciłem do „Tygodnika” dopiero latem 1999 roku, pół roku po śmierci Jerzego.

Przed wyjazdem miało miejsce jeszcze jedno ważne dla mnie wydarzenie. W szpitalu spowiadałem ciężko chorego Tadeusza Żychiewicza, z którego osobą wiąże się moje przyjście do „Tygodnika”. Tadeusz długo chorował, był w kiepskim stanie psychicznym, co widząc, nasza wspólna znajoma: aktorka Maria Przybylska, zobligowała mnie, bym go namówił do przyjęcia sakramentu bierzmowania. Wierzyła, że to dla Tadeusza będzie duchowym umocnieniem. Tadeusz się wzbraniał, twierdził, że wystarczy mu bierzmowanie przez papieża na Błoniach w 1979 roku. Ostatecznie jednak wcale nie trzeba było go namawiać, lecz wszystko zorganizować. Przywiozłem do niego do domu biskupa Jana Szkodonia, który udzielił sakramentu i nawet, siedząc na brzegu łóżka chorego, powiedział coś jakby homilię o tym, że Tadeusz tylu ludziom duchowo pomógł, że dawał ludziom światło, a teraz on sam jest w potrzebie, więc Duch Święty… Wszystko to z wielką prostotą i serdecznie.

Tadzio miał łzy w oczach. Ja zresztą też. Potem, już w szpitalu, niedługo przed jego śmiercią (zmarł w listopadzie 1994 roku) spowiadałem go. Dziwna to była spowiedź: Tadeusz stracił mowę, nie był w stanie pisać. Płakał.

***

Kwestia następcy Turowicza pojawiała się przy okazji różnych spotkań od lat 80. Ze mną jednak, jako potencjalnym „spadkobiercą” stanowiska, nikt na ten temat nie rozmawiał, poza Adamem Szostkiewiczem, który klarował mi, że absolutnie powinienem zostać naczelnym. Zapewniał, że będzie mnie wspierał w kwestiach politycznych, na których – jak zauważył – zna się lepiej ode mnie… Objęcie przeze mnie stanowiska redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego” wydawało mi się pomysłem absurdalnym. Ani nie widziałem w sobie odpowiednich dyspozycji, ani kwalifikacji.

W ostatnich latach życia Turowicza rzadziej przyjeżdżałem do Polski, bo jako przełożony generalny miałem czas dość pracowity. Ostatni raz widzieliśmy się chyba latem 1998 roku w Niepołomicach, gdzie Turowiczowie spędzali u Jagody i Stanisława Kracików wakacje. O tym, bym został jego natępcą rozmawialiśmy podczas któregoś z pobytów Jerzego w szpitalu (może w 1997, po spotkaniu z papieżem?): „Koledzy w redakcji by chcieli, ja też uważam, że to dobry pomysł…”. Rozmowa była trudna. Jerzy przecież żył, a tu rozmowy o schedzie…

Po śmierci Jerzego pani Anna była niesłychanie zaabsorbowana porządkowaniem spuścizny (tym bardziej, że prawie od razu powstało Archiwum Jerzego Turowicza). Właściwie tylko o tym mówiła. Zachowywała się jak człowiek, który ma coś ważnego do zrobienia i wie, że ma na to mało czasu. A przecież nic nie wskazywało na to, by miała umrzeć tak prędko po Jerzym. Największą jej życiową satysfakcją było to, że towarzyszyła Jerzemu – miłość do Jerzego, wspólne życie, współpraca z nim czyniła jej życie spełnionym.

Kraków, 18 grudnia 2010 r. – 8 stycznia 2011 r.

Ks. ADAM BONIECKI (ur. w 1934 roku w Warszawie) był w latach 1999–2011 redaktorem naczelnym „Tygodnika Powszechnego”. W 1952 roku wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny; w latach 1993–1999 był jego generałem. Święcenia kapłańskie otrzymał w 1960 roku. W latach 1961–1964 studiował socjologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim; przez rok studiował też w Instytucie Katolickim w Paryżu. Od 1964 roku redaktor „Tygodnika Powszechnego” i animator prężnego duszpasterstwa akademickiego przy Kolegiacie Św. Anny w Krakowie. W latach 1979–1991 redaktor naczelny polskiej edycji „L’Osservatore Romano”.

Wydał m.in.: Rozmowy niedokończone (Znak, Kraków 1971), trzy tomy Notesu rzymskiego z lat 1979–1988 (Znak, Kraków: 1988, 1989, 1990), Kalendarium życia Karola Wojtyły (Znak, Kraków 1981, I wyd.), Zrozumieć Papieża: rozmowy o encyklikach (przeprowadzone przez Katarzynę Kolendę-Zaleską, Znak, Kraków 2003, I wyd.), Abonent chwilowo nieosiągalny (WAM/Tygodnik Powszechny, Kraków 2015). Mieszka w Warszawie.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja; w rozmowach uczestniczył także Tomasz Fiałkowski.

© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego