Mój ojciec, Kazimierz Wolski[1], dziedzic majątku Perepelniki – położonego 70 km na wschód od Lwowa – i lekarz, po klęsce kampanii wrześniowej (był oficerem łącznikowym, później lekarzem w lwowskim szpitalu wojskowym), przez Węgry i Włochy przedostał się do Francji. Do Polski miał wrócić dopiero ćwierć wieku później[2]. Mama, Anna z Sozańskich Wolska, została sama z sześciorgiem dzieci: Marcinem, Krzysztofem, Różą Marią, Joanną, Anną i Piotrem. Nie miała złudzeń, co do naszego losu na wsi po wejściu Armii Czerwonej i przy niepewnej postawie Ukraińców. Dlatego rozdała ruchomy majątek zaprzyjaźnionym chłopom ukraińskim, po czym spakowała się i wyjechała z dziećmi do Złoczowa, najbliższego dla Perepelnik miasta, gdzie wynajęła dwupokojowe mieszkanie z kuchnią. Miasto wydawało się wtedy bardziej bezpieczne. I rzeczywiście było, choć nie dla wszystkich – Rosjanie opróżniali z Polaków metodycznie dom po domu i ulica po ulicy, wywożąc wszystkich w głąb Związku Radzieckiego. Nasz dom szczęśliwie omijały kolejne partie wywózek, ale mama zdecydowała, że nie będzie czekać na naszą kolej, tylko zmieni okupanta, tzn. przeprawi się z nami do krewnych, którzy mieszkali w Generalnym Gubernatorstwie, w powiecie miechowskim.
W Złoczowie przeżyliśmy jednak srogą zimę 1939/40, podczas której chłopi perepelniccy obdarowani przez mamę, raz na miesiąc, w tajemnicy przed innymi, zaopatrywali nas w opał, mąkę, nabiał, chleb. Nie pamiętam, jak długo tam byliśmy: pół roku czy dziesięć miesięcy, ale Anna i ja (czyli Acia-Pacia, jak nas nazywano) chodziłyśmy tam do szkoły. Najpóźniej wiosną 1940 roku dotarliśmy do Przemyśla, gdzie otrzymaliśmy papiery uprawniające nas do przekroczenia granicy.
Dojechaliśmy pociągiem do Krakowa, skąd mieliśmy jechać do krewnych. Tymczasem, zupełnym przypadkiem, spotkaliśmy na dworcu ciotkę Zofię Kernową[3], która akurat na kogoś tam czekała. Mowy nie było, że pojedziemy do jakichś krewnych: „Natychmiast, wszyscy przyjeżdżajcie do mnie”. I jak staliśmy, tak pojechaliśmy do Goszyc. Dworu ani majątku wcześniej nie znałam, choć pamiętam, że przed wojną rozmawiało się czasami w domu o Goszycach. Teraz zobaczyłam je na własne oczy, a także tłum krewnych (w tym wiele dzieci), którym ciocia Kernowa użyczała schronienia i gościny.
Z powodu tłoku musieliśmy się rozdzielić. Mama z najmłodszym Piotrem została w Goszycach; takoż Marcin, ale on zamieszkał z innymi chłopcami pod opieką Wacława Wójcika (pracował w majątku goszyckim, był żołnierzem Batalionów Chłopskich, po wojnie ożenił się z Heleną z Grudzińskich Pawłowską, wychowanicą Goszyc) w tzw. starym dworze modrzewiowym. Krzysztof i Rozmarynka znaleźli się u państwa Zubrzyckich w Wilkowie. Natomiast Hanka, ja i Andrzejek Sozański (kuzyn, który się z nami wychowywał), zamieszkaliśmy u państwa Woźniakowskich w Biórkowie. Tam mieliśmy guwernantkę, która próbowała nas okiełznać, ale że byliśmy nieznośni, panie się zmieniały. Potem pojawiła się bardzo miła siostra Michaela, benedyktynka ze Staniątek. Przez jakiś czas chodziliśmy też do wiejskiej szkoły. Nie wspominam źle tego czasu, choć, co zrozumiałe, tęskniliśmy za domem w Perepelnikach, za tatą i mamą, która widywała nas sporadycznie.
W Goszycach bywałam rzadko. Czasami przychodziliśmy i siedzieliśmy we dworze do południa, po czym wracaliśmy do Biórkowa. Wszystko na piechotę, bo konie były potrzebne do ważniejszych zajęć. Bywało, że nocowaliśmy u Kernów na jakimś prowizorycznym, przygotowanym przez mamę, legowisku.
Niestety, byłam za mała, by się interesować życiem dworu w Goszycach; przechodziło ono jakoś obok mnie. Ale pamiętam pewne wieczory, kiedy po kolacji wszyscy się rozsiadali wokół stołu w jadalni i Jerzy Turowicz czytał jakieś interesujące książki. Każda z pań albo cerowała skarpetki, albo robiła na drutach, a dzieci siedziały. Mimo, że się trochę nudziliśmy, siedzieliśmy cicho, przejęci tym, że dopuszczono nas do tajemnic życia dorosłych.
Okupacja na wsi zakończyła się wejściem żołnierzy Armii Czerwonej do Biórkowa, kiedy, czekając na przesunięcie się frontu, spędziliśmy trzy doby w wyłożonych słomą piwnicach. Mówiąc szczerze, do nas dzieci nie docierała groza wydarzeń. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z niebezpieczeństw, jakie na nas czyhają, ani z tego, że teraz będzie wszystko inaczej, że kończy się świat, który uznawaliśmy za własny i niewzruszalny.
***
Przez całą okupację moja rodzina była rozdzielona i nie zmieniło się to ani po wojnie, ani nigdy później.
Tato nie wrócił z emigracji. We Francji, o czym dowiedzieliśmy się później, związał się z inną kobietą. Utrzymywał z nami kontakt listowny, ale wrócił do nas dopiero w 1963 roku, gdy zaczął ciężko chorować. Mama przyjęła go z otwartymi ramionami i zaopiekowała się nim, jakby unieważniając opuszczenie rodziny przez ojca w dramatycznych historycznie okolicznościach dwie dekady wcześniej. Po wojnie bowiem mama jako tzw. bezetka (była ziemianka), która przez większość życia zajmowała się prowadzeniem domu i wychowywaniem dzieci, nie miała z czego żyć. Skończyła więc jakiś kurs pedagogiczny, co pozwoliło jej zostać wychowawczynią w przedszkolu: najpierw w Rabce, potem w Nowym Sączu. I tam, w skromnym pokoju, zamieszkała z najmłodszym Piotrem.
Marcin rozpoczął studia w Szczecinie. Krzysztof mieszkał kątem u jakichś krewnych (dosłownie „kątem” – miał bowiem do dyspozycji wyrko za kotarką we wnęce, która znajdowała się w kuchni), próbując studiować: a to na Akademii Handlowej, a to w szkole muzycznej, interesował się również sportem. Rozmarynka zamieszkała z Dandą Wolską u Zofii i Stefana Szumanów. W 1951 roku wstąpiła do klasztoru sióstr sakramentek, co było dla mnie nie tylko zaskoczeniem, ale właściwie ciosem. Kochałam bowiem i podziwiałam moją starszą siostrę, była moim wzorem; tymczasem po tej decyzji mogłam się z nią widywać tylko sporadycznie. I choć Rozmarynka zawsze była uśmiechnięta podczas naszych rozmów przez klasztorną kratę, do dzisiaj jej decyzji nie rozumiem. Drugim ciosem była dla mnie jej przedwczesna śmierć w 1963 roku.
Hanka i ja znalazłyśmy się po wojnie w szkole z internatem sióstr nazaretanek w Krakowie. Później dwa lata spędziłyśmy u niepokalanek w Szymanowie. Pobytu tam nie wspominam najlepiej: czułam się tłamszona klasztornym rygorem, a poziom nauczania dla mnie – dziewczyny po wiejskiej szkole – był po prostu za wysoki. Ubłagałam więc mamę, by mnie przeniosła do szkoły gospodarstwa domowego w Kuźnicach koło Zakopanego[4]. Nabycie umiejętności prowadzenia domu i gospodarstwa kompletnie mnie nie interesowało, ale chciałam spróbować nart i zaznać wreszcie swobody. Dzięki tej decyzji spędziłam cudowne dwa lata w górach; w tej szkole zdałam maturę.
Z dawnym życiem, nawet własną mamą, miałam kontakt ograniczony. Żyłam przyzwyczajona, że nie mam domu ani rodziny i trzeba szukać oparcia w samym sobie. Z ludźmi, z którymi spędziłam wojnę i okupację, widywałam się bardzo rzadko – właściwie ocieraliśmy się tylko o siebie, bo każdy był zajęty własnymi sprawami. Niemniej zainteresowanie wzajemnymi losami, oczywiście, pozostało.
Jeszcze gdy byłam u nazaretanek, ciocia Kernowa zachorowała i nie miał kto się nią zająć. Mama zwolniła mnie więc na tydzień ze szkoły, bym jej pomagała. Radość była wielka, ale do czasu… Ciocia Kernowa – sama bardzo życzliwa i pomocna ludziom – okazała się wymagająca i kapryśna. Przez te kilka dni dała mi porządną szkołę!
Turowiczowie natomiast pojawili się w moim życiu ponownie w wakacje po pierwszej klasie liceum w Kuźnicach. Anna i Jerzy wyjeżdżali z córeczkami na wakacje do Tyńca, mnie zostawili klucze w zamian za opiekę nad domem pod ich nieobecność. To był mój pierwszy z nimi bliższy kontakt.
Mieszkanie wydawało mi się olbrzymie i luksusowe – cztery duże pokoje, jeszcze nie tak zagracone, z łazienką i kuchnią. Z piecem na węgiel, więc żeby się wykąpać, trzeba było w nim napalić. To pomieszkiwanie u Turowiczów wspominam bardzo miło, choć nikogo w Krakowie nie znałam i trochę się nudziłam. Tamten pobyt kojarzy mi się jednak z wolnością i przestrzenią, w której mogłam się poczuć, jak u siebie.
Wróciłam na Lenartowicza w 1950 roku po maturze w Kuźnicach, kiedy po skończeniu szkoły nie miałam się gdzie podziać. Anna zaproponowała mi wtedy wynajęcie pokoju. Co prawda mama naciskała, żebym poszła na studia, ale ja chciałam wreszcie zarabiać pieniądze, bo miałam dość tej biedy! Z radością przyjęłam więc propozycję Anny, która początkowo odstąpiła mi pokój za darmo, a jak zaczęłam pracować, płaciłam im czynsz.
Pracę znalazłam w Miastoprojekcie (najpierw przy Skarbowej, potem przy Dunajewskiego, wówczas 1 Maja) jako kreślarz; ponieważ zawsze dobrze rysowałam, dostałam się tam bez żadnych kursów kreślarskich. Kopiowałam projekty. Pracy było mnóstwo (trwała już budowa Nowej Huty), pracowało się na akord, więc jeśli rzeczywiście chciało się zarobić, można było zostawać po godzinach. Przestałam klepać biedę i poznałam mnóstwo wspaniałych kumpli, m.in. Olafa Nemlinga, Burka Gromnickiego. Zapisałam się też do klubu sportowego „Kolejarz”, by trenować narciarstwo, które już w czasach liceum w Kuźnicach stało się moją pasją.
Po dwóch latach pracy w Miastoprojekcie mama postawiła na swoim i wypchnęła mnie wreszcie do dalszej nauki – rozpoczęłam studiowanie malarstwa na Akademii Sztuk Pięknych. Na jednym z wyjazdów narciarskich poznałam jednak Wojtka Plewińskiego, architekta i fotografa, z którym wzięłam ślub w lipcu 1953 roku. Przyjęcie weselne, tzn. skromny obiad, na którym byli rodzice Wojtka, moja mama, najbliżsi przyjaciele, mieliśmy właśnie w ich mieszkaniu przy Lenartowicza. Zamieszkaliśmy z Wojtkiem w moim pokoju panieńskim, gdzie spędziliśmy następnych 11 lat. Tam też urodziłam naszego syna, Macieja, i niestety musiałam przerwać studia.
***
Już przed wyjściem za mąż, a tym bardziej gdy zostałam żoną, miałam swoje życie. Żyłam więc nie tyle u Turowiczów, ile obok nich, co nie zmienia faktu, że mieszkało się z nimi wspaniale. Choć łatwo nie było. Przez całkiem długi czas mieszkały tam przecież trzy rodziny: Turowiczowie z Joanną, Elżbieta z Jurkiem i małym Łukaszem, nasza trójka. Mieliśmy do dyspozycji: niedużą kuchnię (w szafie kuchennej miałam jedną półkę, ale spokojnie ze wszystkim się mieściłam; poza tym korzystaliśmy z Wojtkiem ze stołówki) i łazienkę. Kuchnia była niewygodna, bo mocno zagracona. Można było, oczywiście, posprzątać, ale w tym domu działo się tyle ciekawych rzeczy, że trudno było znaleźć czas na takie działania. Mimo ciasnoty, nie pamiętam, by doszło choć do jednej scysji między nami.
Pobieraliśmy się z Wojtkiem w czasie, kiedy prawowity „Tygodnik” był już zawieszony. Mimo zaambarasowania własnymi sprawami, zaobserwowałam, że Jerzy zamiast pracować u siebie i pisać, angażuje się w prace domowe, na które nigdy wcześniej ani później nie miał czasu. Teraz dało się go zauważyć przy zlewie i zmywaniu naczyń.
Jakoś w tamtym czasie, czyli w połowie lat 50.[5], Jerzy pojechał z nami na spływ kajakowy na jeziora mazurskie. Zabrał też córkę, Joannę. Pamiętam ich wspólne „gospodarstwo”, którym zajmował się Jerzy, bo Joanna nie była do tego zbyt chętna. Bardzo to były przyjemne wakacje, m.in. dlatego, że Jerzy czytał nam wieczorami książki na głos.
Gdy już wrócił na stanowisko redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, pojawiał się i znikał – miałam z nim sporadyczny kontakt. Kiedy był w domu, często trzeba było chodzić na paluszkach, bo pisał. Jerzy dużo pracował, ale był też czarującym, zawsze uśmiechniętym człowiekiem.
Pamiętam taki śmieszny epizod. Jak wiadomo, do Turowiczów przy Lenartowicza przychodzili tzw. wszyscy; poznałam tam np. ojca Placyda Galińskiego, kamedułę, ks. Mieczysława Malińskiego, Antoniego Gołubiewa, Jerzego Zawieyskiego. Pewnego wieczoru Anna zaprosiła mnie i Wojtka na kolację: „Przyjdzie parę osób na wódeczkę, dołączcie do nas”. Przyszli: Stefan Kisielewski oraz Maria i Czesław Rzepińscy. Anna podała kolację, pojawiła się rzeczona wódeczka, do tego zabawna rozmowa i Kisiel, który, jak zwykle, się wygłupiał. Po którejś wódeczce popatrzył na trzy obecne przy stole kobiety i orzekł: „Z wami to jest tak…”. Tu popatrzył na Annę: „Ty jesteś właściwie ładna, ale brzydka”. Potem przeniósł wzrok na Myszkę Rzepińską: „Ty jesteś niby młoda, ale stara”. Na końcu spojrzał na mnie: „A ty jesteś niby mądra, ale głupia”. Wszyscy się śmiali, żadnej z nas to nie uraziło. Znaliśmy Kisiela: nie traktował tego, co mówi poważnie, a jeśli nawet prowokował i ranił, to potem potrafił przytulić.
O wiele większy wpływ niż Jerzy miała na mnie Anna, która w moim wyobrażeniu była kobietą wszechstronną: gdy się do czegoś zabierała, to na sto procent, a była świetna i w tłumaczeniach z francuskiego, i w gotowaniu. Była bardzo ładna, energiczna, mądra, potrafiła się wypowiedzieć kompetentnie na każdy interesujący mnie temat. Ja tylko patrzyłam, podziwiałam, próbując ją naśladować. Na początku śmieszyło mnie, że Anna, gdy kupowała kapustę, to kilka główek, a jabłek od razu kilka kilogramów. Potem to przetwarzała, chomikowała w spiżarni i miała jak znalazł do kolejnych posiłków. Pamiętam, że nazywaliśmy ją z Wojtkiem: „hurtownica”, nie rozumiejąc, jakie to było wygodne, szczególnie w tamtych czasach, posiadać zapasy.
Anna nauczyła mnie też szycia na maszynie, dzięki czemu zarobiłam w życiu całkiem duże pieniądze, m.in. wiele lat później wyjeżdżałam na Jarmark Dominikański w Gdańsku z własnoręcznie uszytymi farbowanymi spódnicami z tetry, które szły jak woda! Najbardziej jednak i wtedy, i później liczyło się co innego: świadomość, że zawsze mogłam na Annę i Jerzego liczyć.
***
W 1964 roku wyprowadziliśmy się z Wojtkiem do mieszkania przy Senatorskiej, gdzie czekało na naszą trójkę ponad 70 metrów kwadratowych – prawdziwy luksus! Jednak siłą rzeczy nasze kontakty z Turowiczami się rozluźniły, tym bardziej, że żyliśmy wszyscy dość intensywnie. Telefonicznie składaliśmy sobie życzenia na święta, czytaliśmy „Tygodnik”. Pozostały dobre wspomnienia z życia pod jednym dachem i świadomość, że Turowiczowie są – niezmienni niczym punkt odniesienia.
W 1980 roku wyjechałam do Kanady, jak się okazało na 30 lat. Tam, po rozwodzie z Wojtkiem Plewińskim, wyszłam drugi raz za mąż za Przemka Potockiego. Podczas któregoś z pobytów w Polsce odwiedziłam Annę i Jerzego z kamerą. Mieszkanie przy Lenartowicza zastałam szczelnie wypełnione książkami i papierami. Na taśmie utrwaliłam Annę, która z papierosem w ustach odgarnia gazety ze stołu, by podać herbatę, Dandę Szczepańską i uśmiechniętego Jerzego przy zawalonym papierami biurku.
Żałuję, że kiedy miałam szczęście z nimi mieszkać nie rozmawiałam z nimi na wszystkie te tematy, na które rozmawiać należało, choćby o religii. Chyba byłam zbyt młoda i za mało przygotowana intelektualnie, by docenić takie sąsiedztwo.
Kraków, 25 lutego 2011 r.
JOANNA z WOLSKICH, primo voto PLEWIŃSKA, secundo voto POTOCKA (ur. w 1932 roku w Perepelnikach, dziś Ukraina) w latach 50. studiowała malarstwo w krakowskiej ASP. Zajmuje się fotografią i malowaniem portretów. W Kanadzie, gdzie mieszkała w latach 1980–2010, brała udział w wystawach fotograficznych w Montrealu i Rawdon; w Polsce uczestniczy w plenerach i wystawach malarskich. Mieszka w Krakowie.
Wysłuchała i napisała: Anna Mateja
© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego
[1] Joanna Wolska-Potocka jest wnuczką Maryli z Młodnickich Wolskiej, poetki młodopolskiej, i inż. Wacława Wolskiego, przemysłowca i wynalazcy, a córką ich środkowego syna – Kazimierza, ostatniego dziedzica Perepelnik pod Lwowem. Stryjami Joanny byli: Ludwik Wolski, zamordowany przez Ukraińców w 1919 r., oraz Juliusz Wolski, który zmarł na zapalenie płuc w 1926 r. (jak twierdzi Wojciech Plewiński, pierwszy mąż rozmówczyni, choroby nabawił się podczas polowania na dziki), osierocając dwójkę dzieci: Danutę, później żonę Jana Józefa Szczepańskiego, i Juliusza, później aktora i reżysera krakowskiego Teatru Groteska. Ciotkami Joanny były: Beata Obertyńska, poetka i prozatorka, oraz Aniela Pawlikowska, malarka (siostrzeńcem Michała Pawlikowskiego, jej męża, był Jacek Woźniakowski). Bratem Joanny był Marcin Wolski, zmarły w 2008 r., w czasie wojny żołnierz batalionu AK „Skała” (tak jak i jego stryjeczny brat, Juliusz Wolski), teść Michała Smoczyńskiego, wnuka Anny i Jerzego Turowiczów.
[2] Historię Wolskich z Perepelnik opisała Beata Obertyńska w książce Perepelniki (nakładem własnym, Goszyce 2010).
[3] Zofia z Zawiszów, primo voto Gąsiorowska, secundo voto Kernowa – matka Anny Turowiczowej – była siostrzenicą inż. Wacława Wolskiego, teścia Anny z Sozańskich Wolskiej.
[4] Rozmówczyni ma na myśli Szkołę Pracy Domowej Kobiet, założoną przez Jadwigę Zamoyską w Kórniku w poznańskiem, która po rozmaitych perypetiach od 1891 r. funkcjonowała w Kuźnicach koło Zakopanego. W szkole uczono zajęć gospodarskich (gotowania, wypieków, szycia, haftu), ale także ekonomicznych zasad prowadzenia gospodarstwa domowego. Uczennice z racji charakterystycznych nakryć głowy górale nazywali cepculkami. Szkołę ostatecznie zlikwidowano w 1948 r.; w jej miejsce powstało liceum, które wciąż jednak zapewniało naukę szeregu zajęć domowych. Obecnie w części budynku szkoły (dawniej dworu) mieści się siedziba Tatrzańskiego Parku Narodowego.
[5] Prawdopodobnie chodzi o spływ z sierpnia 1956 r., na co wskazuje list Jerzego Turowicza do Zbigniewa Herberta z 22 lipca 1956 r. (Herbert/Turowicz. Korespondencja, wyd. a5, Kraków 2005, s. 89–91).