Jan Paweł Gawlik

„Tygodnik Powszechny” pojawił się w moim życiu dzięki temu, że opuszczając po wojnie rodzinny Lwów, w drodze do dużego majątku ziemskiego brata mojej matki pod Poznaniem, gdzie miałem pracować, zatrzymałem się u kuzyna mieszkającego w Krakowie, przy Placu Szczepańskim. Ten wyśmiał moje rolnicze plany i namówił do pozostania w mieście. Tak zrobiłem. Zapisałem się na przyspieszone kursy maturalne, złożyłem egzamin dojrzałości, rozpocząłem studia na Akademii Handlowej.

Zacząłem pisać, a przez znajomych znalazłem się w kręgu młodych ludzi skupionych wokół „Tygodnika Powszechnego”, co prawda nie zatrudnionych jeszcze w piśmie, ale już drukowanych. W tym gronie byli m.in.: Tadeusz Chrzanowski, zwany Dedem, Zbyszek Herbert, Zdzisław Najder. Zaczęliśmy się integrować z pismem, pod wodzą Jerzego Turowicza, jednak bezpośrednio kształceniem narybku zajmował się Antoni Gołubiew, który zorganizował coś w rodzaju seminarium literackiego dla kilkunastu osób. Uczył nas pisania: różnych gatunków, także felietonów, szukania interesujących tematów. Gołubiew był niezwykłą osobowością – „minister spraw zagranicznych” środowiska „Tygodnika” i Znaku, który brał na siebie prowadzenie, albo współprowadzenie, wszystkich trudnych rozmów z władzami. W mojej prywatnej hierarchii ważnych postaci zajmuje pozycję wysoką.

Obok Gołubiewa, który niewątpliwie wykształcił mnie na dziennikarza i bardzo był mi życzliwy (m.in. przyjął zaproszenie na mój ślub, choć nigdy formalnie nie byłem związany z „Tygodnikiem”), tworzy tę hierarchię także Kisiel. Nie tylko razem piliśmy wódkę, ale też założyliśmy Partię Wariatów Liberałów, która bynajmniej do tej pory się nie rozwiązała (jak wiadomo: ludzie mijają, partia trwa…). Trzecią ważną dla mnie osobą był Paweł Jasienica – poważny i mądry człowiek, erudyta, z którym można było porozmawiać na każdy ciekawy czy trudny temat.

Demiurgiem „Tygodnika”, w pozytywnym znaczeniu tego słowa, był na pewno Jerzy Turowicz. Być może mówię na wyrost, ale osobą, która chyba jakoś mu przeszkadzała i nie zawsze podzielała jego punkt widzenia, był ks. Jan Piwowarczyk. Ale może się mylę? Może na mojej opinii waży fakt, że pojawiłem się w „Tygodniku” jako osoba niewierząca (taką pozostałem) i w ks. Piwowarczyku widziałem nie tyle redaktora, ile niemal „oficera politycznego” krakowskiej kurii (wówczas wydawcy „Tygodnika”).

Wybór „Tygodnika” był dla mnie wyborem w najczystszej postaci ideowym. Przyjechałem przecież ze Lwowa, który znajdował się pod ciężkim, sowieckim butem. Nietrudno było zauważyć, że Kraków w porównaniu ze Lwowem to inny świat: przyduszona, ale jednak Europa. Stąd moje – niewierzącego! – zainteresowanie takim pismem jak „Tygodnik”: profesjonalnie redagowanym, tworzonym przez ludzi myślących niezależnie, którzy nie kryli swojego dystansu wobec nowej rzeczywistości. Był to czas ważnego dla mnie rozwoju intelektualnego po latach okupacji spędzonych we Lwowie.

Niestety, nie pamiętam, czego dotyczył mój pierwszy tekst opublikowany w „Tygodniku”. Z tamtego czasu pamiętam tylko, że nie ograniczałem swoich dziennikarskich zainteresowań ani co do tematu, ani co do gatunku[1]. W rubryce „Bez ogródek” pisałem np. o Nikiforze, namawiając czytelników „Tygodnika” i Ministerstwo Kultury, do udzielenia mu pomocy (nota wzięła się stąd, że przyjaźniłem się z Banachami, którzy Nikifora uwielbiali[2]).

***

Do ludzi z kręgu „Tygodnika Powszechnego” zbliżał mnie też Klub Logofagów założony bodaj w 1947 roku przez Adiego, czyli Andrzeja Ciechanowieckiego, do którego należeli m.in. ludzie z seminarium literackiego Gołubiewa. To była wspaniała inicjatywa, bardzo kulturotwórcza i elitarna – klub dyskusyjny, w którym prelegentami bywali najwybitniejsi wykładowcy akademiccy (po dramacie Warszawy i tzw. wyzwoleniu Kraków spęczniał bowiem od uciekinierów ze stolicy i z Kresów, pojawiło się też wiele ciekawych osobowości). Panował nawet pewien sobizm wokół tego przedsięwzięcia – zaproszenia otrzymywali wybrani: nie tylko dla wygłoszenia odczytu, ale i do jego wysłuchania. Mimo to Klub miał sporą dynamikę kulturotwórczą. Odpowiadał na dotkliwy głód autentyczności i potrzebę prowadzenia dysput intelektualnych. Był jak głęboki oddech po latach okupacji i, o czym przekonaliśmy się niedługo później, zaczerpnięcie powietrza przed kolejnym zanurzeniem, jakim był stalinizm.

Nie pamiętam jednak, bym prowadził wówczas jakiekolwiek rozmowy z Turowiczem, choć pozostawaliśmy w dobrych stosunkach towarzyskich. Jako młody adept dziennikarstwa byłem nawet kiedyś u niego w domu. Nasze kontakty z reguły sprowadzały się jednak do tego, że przynosiłem tekst, a Turowicz drukował to albo nie.

Zamknięcie „Tygodnika” w 1953 roku było bardzo dramatyczne, czego relacje znajdują się zapewne we wspomnieniach wielu ludzi, bliżej ode mnie związanych z ówczesną redakcją pisma. Ja byłem wciąż aspirantem. Marzyłem jednak, że kiedyś przystanę do zespołu na stałe jako dziennikarz czy redaktor. Historia (a konkretnie Stalin) zdecydowała inaczej. Nie obyło się jednak bez pokus. Otóż Jan Dobraczyński – członek trójosobowego Komitetu Redakcyjnego, który zarządzał wydawanym przez PAX „Tygodnikiem Powszechnym” – zaproponował mi etat. Tak spełniają się marzenia…

Chodziłem jak głupi. Radziłem się a to Gołubiewa, a to Turowicza. Każdy mi odpowiadał: „musisz wybrać sam”. Pojechałem więc do Zakopanego, do ks. Jana Ziei (nawet służyłem mu do mszy, bo we Lwowie byłem ministrantem) i zwierzyłem mu się, jaki mam problem. Byłem absolutnie pewien, że on mi powie, co mam zrobić. Tymczasem usłyszałem kolejny raz: „musisz wybrać sam”… Jednak po powrocie do Krakowa – to już chyba metafizyka? – nie miałem problemu z podjęciem decyzji: propozycji nie przyjąłem, nie opublikowałem też na łamach PAX-owskiego „Tygodnika” ani jednego tekstu. To owoce obcowania z emanującą wielkością, by nie powiedzieć świętością, a kimś takim był niewątpliwie ks. Jan Zieja.

Po zamknięciu „Tygodnika” przez rok pracowałem w Muzeum Narodowym, potem otrzymałem etat w „Życiu Literackim”. Nie spotkały mnie żadne negatywne konsekwencje w związku z tym, że ogłaszałem teksty w „Tygodniku” Turowicza, niemniej było to „źle widziane”.

Pod koniec lat 50. chciałem wrócić do „Tygodnika”. Nie tylko do pisma, ale też do grupy ludzi, z którymi się utożsamiałem, którzy mnie „adoptowali” przed likwidacją „TP”. Z prób nic nie wyszło i moje późniejsze kontakty z pismem i Turowiczem były już bardzo zdawkowe, by nie powiedzieć przelotne, choć przecież widywaliśmy się w teatrze i przy okazji różnych wydarzeń kulturalnych. Nawet jako dyrektor Starego Teatru nie nawiązałam bardziej zażyłych kontaktów z Turowiczem; nie rozmawialiśmy również o okolicznościach mojego odejścia z tej funkcji[3].

Jakkolwiek by to teraz zabrzmiało muszę przyznać, że „Tygodnik Powszechny” i Jerzy Turowicz ukształtowali mnie na całe życie. Bez tamtego okresu w moim życiu – przełomu lat 40. i 50., kiedy publikowałem w piśmie Turowicza – byłbym później innym człowiekiem.

Kraków, 16 listopada 2011 r.

JAN PAWEŁ GAWLIK (ur. w 1924 roku we Lwowie – zm. w 2017 roku w Krakowie) był krytykiem teatralnym i publicystą. W czasie wojny żołnierz okręgu lwowskiego AK. Po wojnie ukończył studia na Akademii Handlowej oraz Szkołę Nauk Politycznych UJ i Studium Dziennikarskie UJ. Publicysta „Tygodnika Powszechnego” w latach 1948–1953, potem „Życia Literackiego”. Kierownik literacki Teatru Rozmaitości (obecnie Bagatela) w Krakowie (1968–1970), dyrektor naczelny i kierownik artystyczny Starego Teatru w Krakowie (1970–1980), kierownik Teatru Telewizji (1977–1982), dyrektor Teatru Dramatycznego i Teatru Rzeczypospolitej w Warszawie (1983–1985), dyrektor Teatru im. J. Słowackiego w Krakowie (1985–1989). Autor dramatów teatralnych i wielu publikacji na temat teatru.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Jerzego Turowicza

[1]        Jan Paweł Gawlik, Święty Krzyż góra kontrastów, „Tygodnik Powszechny” nr 51, 19 grudnia 1948, s. 3.

[2]        O reperkusjach noty z rubryki „Bez ogródek” na temat pomocy dla Nikifora wspomina Jan Józef Szczepański w Dzienniku (tom 1: 19451956, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009, s. 270).

[3]        Patrz: Jan Paweł Gawlik, Co się stało w Starym Teatrze?, „Polityka” nr 49, 6 grudnia 1980, s. 9; Odejść ale jak? (nadtytuł: J. P. Gawlik rezygnuje z funkcji dyrektora Starego Teatru), „Gazeta Południowa” nr 267, 9 grudnia 1980, s. 1, 3; Janusz Roszko, Zbrodnia Jana Pawła Gawlika, „Gazeta Południowa” nr 274, 17 grudnia 1980, s. 1, 6; Dlaczego milczymy oświadczenie Tymczasowego Zarządu NSZZ Solidarność” w sprawie J. P. Gawlika z 18 grudnia 1980 r., „Gazeta Południowa” nr 278, 23 grudnia 1980, s. 1; Tadeusz Nyczek, Dwa teatry, „Gazeta Południowa” nr 278, 23 grudnia 1980, s. 1, 3; Odnowa w kulturze (nadtytuł: Na czym polega? Jak ma wyglądać?) – wywiady Macieja Szybista z: Stanisławem Radwanem (kompozytorem i dyrektorem Starego Teatru), Jerzym Jarockim (reżyserem), Jerzym Stuhrem (aktorem), „Gazeta Krakowska” nr 282, 31 grudnia 1980 – 1 stycznia 1981, s. 6.

Jan Paweł Gawlik

asd„Tygodnik Powszechny” pojawił się w moim życiu dzięki temu, że opuszczając po wojnie rodzinny Lwów, w drodze do dużego majątku ziemskiego brata mojej matki pod Poznaniem, gdzie miałem pracować, zatrzymałem się u kuzyna mieszkającego w Krakowie, przy Placu Szczepańskim. Ten wyśmiał moje rolnicze plany i namówił do pozostania w mieście. Tak zrobiłem. Zapisałem się na przyspieszone kursy maturalne, złożyłem egzamin dojrzałości, rozpocząłem studia na Akademii Handlowej.

Zacząłem pisać, a przez znajomych znalazłem się w kręgu młodych ludzi skupionych wokół „Tygodnika Powszechnego”, co prawda nie zatrudnionych jeszcze w piśmie, ale już drukowanych. W tym gronie byli m.in.: Tadeusz Chrzanowski, zwany Dedem, Zbyszek Herbert, Zdzisław Najder. Zaczęliśmy się integrować z pismem, pod wodzą Jerzego Turowicza, jednak bezpośrednio kształceniem narybku zajmował się Antoni Gołubiew, który zorganizował coś w rodzaju seminarium literackiego dla kilkunastu osób. Uczył nas pisania: różnych gatunków, także felietonów, szukania interesujących tematów. Gołubiew był niezwykłą osobowością – „minister spraw zagranicznych” środowiska „Tygodnika” i Znaku, który brał na siebie prowadzenie, albo współprowadzenie, wszystkich trudnych rozmów z władzami. W mojej prywatnej hierarchii ważnych postaci zajmuje pozycję wysoką.

Obok Gołubiewa, który niewątpliwie wykształcił mnie na dziennikarza i bardzo był mi życzliwy (m.in. przyjął zaproszenie na mój ślub, choć nigdy formalnie nie byłem związany z „Tygodnikiem”), tworzy tę hierarchię także Kisiel. Nie tylko razem piliśmy wódkę, ale też założyliśmy Partię Wariatów Liberałów, która bynajmniej do tej pory się nie rozwiązała (jak wiadomo: ludzie mijają, partia trwa…). Trzecią ważną dla mnie osobą był Paweł Jasienica – poważny i mądry człowiek, erudyta, z którym można było porozmawiać na każdy ciekawy czy trudny temat.

Demiurgiem „Tygodnika”, w pozytywnym znaczeniu tego słowa, był na pewno Jerzy Turowicz. Być może mówię na wyrost, ale osobą, która chyba jakoś mu przeszkadzała i nie zawsze podzielała jego punkt widzenia, był ks. Jan Piwowarczyk. Ale może się mylę? Może na mojej opinii waży fakt, że pojawiłem się w „Tygodniku” jako osoba niewierząca (taką pozostałem) i w ks. Piwowarczyku widziałem nie tyle redaktora, ile niemal „oficera politycznego” krakowskiej kurii (wówczas wydawcy „Tygodnika”).

Wybór „Tygodnika” był dla mnie wyborem w najczystszej postaci ideowym. Przyjechałem przecież ze Lwowa, który znajdował się pod ciężkim, sowieckim butem. Nietrudno było zauważyć, że Kraków w porównaniu ze Lwowem to inny świat: przyduszona, ale jednak Europa. Stąd moje – niewierzącego! – zainteresowanie takim pismem jak „Tygodnik”: profesjonalnie redagowanym, tworzonym przez ludzi myślących niezależnie, którzy nie kryli swojego dystansu wobec nowej rzeczywistości. Był to czas ważnego dla mnie rozwoju intelektualnego po latach okupacji spędzonych we Lwowie.

Niestety, nie pamiętam, czego dotyczył mój pierwszy tekst opublikowany w „Tygodniku”. Z tamtego czasu pamiętam tylko, że nie ograniczałem swoich dziennikarskich zainteresowań ani co do tematu, ani co do gatunku (1). W rubryce „Bez ogródek” pisałem np. o Nikiforze, namawiając czytelników „Tygodnika” i Ministerstwo Kultury, do udzielenia mu pomocy (nota wzięła się stąd, że przyjaźniłem się z Banachami, którzy Nikifora uwielbiali; 2).

***

Do ludzi z kręgu „Tygodnika Powszechnego” zbliżał mnie też Klub Logofagów założony bodaj w 1947 roku przez Adiego, czyli Andrzeja Ciechanowieckiego, do którego należeli m.in. ludzie z seminarium literackiego Gołubiewa. To była wspaniała inicjatywa, bardzo kulturotwórcza i elitarna – klub dyskusyjny, w którym prelegentami bywali najwybitniejsi wykładowcy akademiccy (po dramacie Warszawy i tzw. wyzwoleniu Kraków spęczniał bowiem od uciekinierów ze stolicy i z Kresów, pojawiło się też wiele ciekawych osobowości). Panował nawet pewien sobizm wokół tego przedsięwzięcia – zaproszenia otrzymywali wybrani: nie tylko dla wygłoszenia odczytu, ale i do jego wysłuchania. Mimo to Klub miał sporą dynamikę kulturotwórczą. Odpowiadał na dotkliwy głód autentyczności i potrzebę prowadzenia dysput intelektualnych. Był jak głęboki oddech po latach okupacji i, o czym przekonaliśmy się niedługo później, zaczerpnięcie powietrza przed kolejnym zanurzeniem, jakim był stalinizm.

Nie pamiętam jednak, bym prowadził wówczas jakiekolwiek rozmowy z Turowiczem, choć pozostawaliśmy w dobrych stosunkach towarzyskich. Jako młody adept dziennikarstwa byłem nawet kiedyś u niego w domu. Nasze kontakty z reguły sprowadzały się jednak do tego, że przynosiłem tekst, a Turowicz drukował to albo nie.

Zamknięcie „Tygodnika” w 1953 roku było bardzo dramatyczne, czego relacje znajdują się zapewne we wspomnieniach wielu ludzi, bliżej ode mnie związanych z ówczesną redakcją pisma. Ja byłem wciąż aspirantem. Marzyłem jednak, że kiedyś przystanę do zespołu na stałe jako dziennikarz czy redaktor. Historia (a konkretnie Stalin) zdecydowała inaczej. Nie obyło się jednak bez pokus. Otóż Jan Dobraczyński – członek trójosobowego Komitetu Redakcyjnego, który zarządzał wydawanym przez PAX „Tygodnikiem Powszechnym” – zaproponował mi etat. Tak spełniają się marzenia…

Chodziłem jak głupi. Radziłem się a to Gołubiewa, a to Turowicza. Każdy mi odpowiadał: „musisz wybrać sam”. Pojechałem więc do Zakopanego, do ks. Jana Ziei (nawet służyłem mu do mszy, bo we Lwowie byłem ministrantem) i zwierzyłem mu się, jaki mam problem. Byłem absolutnie pewien, że on mi powie, co mam zrobić. Tymczasem usłyszałem kolejny raz: „musisz wybrać sam”… Jednak po powrocie do Krakowa – to już chyba metafizyka? – nie miałem problemu z podjęciem decyzji: propozycji nie przyjąłem, nie opublikowałem też na łamach PAX-owskiego „Tygodnika” ani jednego tekstu. To owoce obcowania z emanującą wielkością, by nie powiedzieć świętością, a kimś takim był niewątpliwie ks. Jan Zieja.

Po zamknięciu „Tygodnika” przez rok pracowałem w Muzeum Narodowym, potem otrzymałem etat w „Życiu Literackim”. Nie spotkały mnie żadne negatywne konsekwencje w związku z tym, że ogłaszałem teksty w „Tygodniku” Turowicza, niemniej było to „źle widziane”.

Pod koniec lat 50. chciałem wrócić do „Tygodnika”. Nie tylko do pisma, ale też do grupy ludzi, z którymi się utożsamiałem, którzy mnie „adoptowali” przed likwidacją „TP”. Z prób nic nie wyszło i moje późniejsze kontakty z pismem i Turowiczem były już bardzo zdawkowe, by nie powiedzieć przelotne, choć przecież widywaliśmy się w teatrze i przy okazji różnych wydarzeń kulturalnych. Nawet jako dyrektor Starego Teatru nie nawiązałam bardziej zażyłych kontaktów z Turowiczem; nie rozmawialiśmy również o okolicznościach mojego odejścia z tej funkcji (3).

Jakkolwiek by to teraz zabrzmiało muszę przyznać, że „Tygodnik Powszechny” i Jerzy Turowicz ukształtowali mnie na całe życie. Bez tamtego okresu w moim życiu – przełomu lat 40. i 50., kiedy publikowałem w piśmie Turowicza – byłbym później innym człowiekiem.

Kraków, 16 listopada 2011 r.

JAN PAWEŁ GAWLIK (ur. w 1924 roku we Lwowie – zm. w 2017 roku w Krakowie) był krytykiem teatralnym i publicystą. W czasie wojny żołnierz okręgu lwowskiego AK. Po wojnie ukończył studia na Akademii Handlowej oraz Szkołę Nauk Politycznych UJ i Studium Dziennikarskie UJ. Publicysta „Tygodnika Powszechnego” w latach 1948–1953, potem „Życia Literackiego”. Kierownik literacki Teatru Rozmaitości (obecnie Bagatela) w Krakowie (1968–1970), dyrektor naczelny i kierownik artystyczny Starego Teatru w Krakowie (1970–1980), kierownik Teatru Telewizji (1977–1982), dyrektor Teatru Dramatycznego i Teatru Rzeczypospolitej w Warszawie (1983–1985), dyrektor Teatru im. J. Słowackiego w Krakowie (1985–1989). Autor dramatów teatralnych i wielu publikacji na temat teatru.

Przypisy:

1. Jan Paweł Gawlik, Święty Krzyż – góra kontrastów, Tygodnik Powszechny nr 51, 19 grudnia 1948, s. 3.

2. O reperkusjach noty z rubryki „Bez ogródek” na temat pomocy dla Nikifora wspomina Jan Józef Szczepański w Dzienniku (tom 1: 1945–1956, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009, s. 270).

3. Patrz: Jan Paweł Gawlik, Co się stało w Starym Teatrze?, Polityka nr 49, 6 grudnia 1980, s. 9; Odejść – ale jak? (nadtytuł: J. P. Gawlik rezygnuje z funkcji dyrektora Starego Teatru), Gazeta Południowa nr 267, 9 grudnia 1980, s. 1, 3; Janusz Roszko, Zbrodnia Jana Pawła Gawlika, Gazeta Południowa nr 274, 17 grudnia 1980, s. 1, 6; „Dlaczego milczymy” – oświadczenie Tymczasowego Zarządu NSZZ „Solidarność” w sprawie J. P. Gawlika z 18 grudnia 1980 r., Gazeta Południowa nr 278, 23 grudnia 1980, s. 1; Tadeusz Nyczek, Dwa teatry, Gazeta Południowa nr 278, 23 grudnia 1980, s. 1, 3; Odnowa w kulturze (nadtytuł: Na czym polega? Jak ma wyglądać?) – wywiady Macieja Szybista z: Stanisławem Radwanem (kompozytorem i dyrektorem Starego Teatru), Jerzym Jarockim (reżyserem), Jerzym Stuhrem (aktorem), Gazeta Krakowska nr 282, 31 grudnia 1980 – 1 stycznia 1981, s. 6.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

 © Fundacja Jerzego Turowicza