Irena Jun

Mojemu mężowi najbardziej utkwiło w głowie jedno z naszych ostatnich spotkań z Jerzym Turowiczem. Był koniec lat 70., zobaczyliśmy się przypadkiem na Dworcu Centralnym w Warszawie po długim niewidzeniu się. Jerzy często bywał w stolicy, nigdy jednak nie miał czasu, by dotrzeć do nas na Prokuratorską na Ochocie. Był strasznie zajęty, bardziej poręcznie było mu nocować w mieszkaniu pani Anieli Urbanowiczowej przy Nowym Świecie. Nie zastanawiając się zbyt długo, zdecydowaliśmy się odprowadzić go do pociągu, a właściwie biec razem z Jerzym peronem. By pobyć z nim choć chwilę… I jakoś podczas tego biegu Jerzy powiedział: „Słuchajcie, Polacy będą mieli papieża”.

***

Turowiczów znali moi rodzice, którzy mieszkali w Krakowie przy ulicy Ujejskiego. Potem jednak wyjechali z miasta i kontakty się urwały. Moja przyjaźń – jeśli mogę tak nazwać tę relację – z domem Turowiczów rozpoczęła się w drugiej połowie lat 60. od poznania ich najstarszej córki, Elżbiety, i jej męża, Jurka Jogałły, który grał na tej samej scenie co ja i mój mąż – w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie. Bywaliśmy u nich w domu, a mieszkali wtedy z Turowiczami na Lenartowicza.

Byliśmy wszyscy młodzi, ale Jerzy był już wtedy bardzo ważną postacią. Nie stwarzał jednak dystansu między nami, pozwalał z siebie czerpać i nie ukrywał, że i on nas potrzebuje – naszej uwagi i obecności. Nie peszył nas, mimo swojej erudycji, stanowiska, osiągnięć i, oczywiście, mądrości. Jego bezpośredniość – mówiliśmy mu po imieniu – zachwycała nas.

Jeśli Pan Bóg posiada emisariuszy, Jerzy mógłby być kimś takim. Nie było w nim chęci manipulowania młodymi ludźmi, nawracania ich, sprawowania „rządu dusz”. On oddziaływał na nas przez swoją obecność. Uważał widać, że nawet w najgorszych czasach trzeba pokazywać młodzieży inny świat i wzorce odmienne od wówczas przeważających. Myślę, że on się z ambicją kształtowania młodych ukrywał, pokrywając to żartami i szarmanckością, tym bardziej, że nie był kimś, kto często zabiera głos. Wręcz przeciwnie, Jerzy był raczej milczący. Ale przy nim, nawet pomilczeć było warto.

Miał poczucie humoru, takie z cicha pęk. Był serdeczny, powściągliwy, ciekawy ludzi i świata w ogóle. Stąd chyba brały się wyrozumiałość, delikatność, łagodność sądów. Ale człowiek i tak liczył się ze zdaniem Jerzego, tak jakby był najbardziej wymagającym człowiekiem na świecie. Gdzieś tam zawsze było obecne we mnie pytanie: a co na to powie Turowicz?

***

Jerzy bywał na moich wieczorach poetyckich i premierach, gdy jeszcze pracowałam w Teatrze Ludowym. Interesował się też moją artystyczną samodzielnością – to były początki monodramu poetyckiego, teatru jednego aktora.

Po każdym spektaklu bardzo rzeczowo rozmawialiśmy i choć nie pamiętam szczegółów tych dyskusji, zostało mi przekonanie, że Jerzy zna się na każdym rodzaju teatru. Jedno z ważnych dla mnie spotkań, w którym uczestniczyła także Anna, odbyło się po wieczorze poezji francuskiej zorganizowanym w Instytucie Francuskim przy ulicy Jana. W programie był Apollinaire i pamiętam, że Jerzy zaimponował mi znajomością tej poezji. Starałam się go zapraszać na każdy mój nowy spektakl. On wierzył we mnie – byłam o tym przekonana i to mnie budowało wewnętrznie.

Kiedy jest się młodym, potrzebny jest ktoś, kto imponuje nam mądrością i dobrocią, kto traktuje nas poważnie. Ośmielam się myśleć, że się z Jerzym przyjaźniłam, choć przecież nie dorastałam mu do pięt. On miał jednak niezwykły dar wzbudzania zaufania; był, niechcący, kimś, o kim teraz mówi się: „guru”.

Istniał między nami rodzaj czułości z jego strony, za którą jestem mu bardzo wdzięczna. Przejął, jak zresztą wszyscy u Turowiczów, zwyczaj mojej rodziny nazywania mnie Gusią. Poza tym, wiele razy otrzymywałam od niego czerwoną różę, zupełnie bez okazji (sama też mu ją wręczałam, na przykład odwiedzając go w redakcji). Czasami przybierało to formę zabawy czy żartu: kiedy wyjeżdżał za granicę, różę przysyłał pocztą – dostawałam kartkę, na której była fotografia albo grafika przedstawiająca ten kwiat. Chyba otrzymywałam róże także po przeprowadzce do Warszawy, kiedy już nie widywaliśmy się zbyt często. To zresztą byłoby bardzo do Jerzego podobne, bo on był wierny w przyjaźni.

***

Z mieszkania na Lenartowicza pamiętam korytarze między gazetami i książkami, prowadzące do biurka Jerzego, oraz gościnność i bezpretensjonalność obojga Turowiczów. Żyli bardzo skromnie, ale jakie to miało wówczas znaczenie? Liczyło się to, że do tego domu zawsze można było przyjść nie zapowiedzianym i przy kawie albo herbacie poradzić się, spytać o książkę czy wiersz, zaprosić na spektakl.

Kiedy to sobie przypominam, uświadamiam sobie, jak bardzo teraz mieszczaniejemy, na przykład myśląc o tym, co podać: awokado czy sushi? Cztery dekady temu to nie był temat! Nie tylko dlatego, że wszystkiego brakowało, ale po prostu nie wypadało zwracać uwagi na biedę. Chodziło się w starych ubraniach i było to oczywiste, nowobogackość była w złym guście. To wynikało z myślenia, że skoro jest, jak jest, będziemy z honorem nosić stare łachy i jeść ziemniaki ze zsiadłym mlekiem. Taki wzór obowiązywał w tej, nazwijmy to, naszej sferze i na tym również polegał rodzaj odczuwanej z nią wspólnoty.

Jerzy imponował postawą i dokonanym wyborem stylu życia. Nie ulegał pokusom reżimu, nie urządzał się. Redagował pismo znajdujące się na marginesie życia publicznego PRL-u. Nie ogłosił się oficjalną opozycją, bo tego władza nie dopuszczała, choć budował myślenie opozycyjne.

***

W 1971 roku definitywnie wyprowadziliśmy się z mężem do Warszawy – zaczęliśmy pracować w Teatrze Studio – i kontakty nasze z Turowiczami rozluźniły się. Przez pół roku chodząc po Warszawie popłakiwałam; brakowało mi Krakowa, przyjaciół, domu na Lenartowicza i Jerzego z rodziną. Od tamtej pory widywaliśmy się przypadkowo, na przykład podczas spotkań w warszawskim Klubie Inteligencji Katolickiej, więc nasze relacje nie mogły już być tak intensywne jak w Krakowie.

Od czasu do czasu usiłuję uporządkować stare papiery. Bywa, że znajduję coś, co na chwilę choćby przywraca obecność Jerzego. Choćby taka wzmianka: „był Jerzy” w lakonicznej notatce sporządzonej podczas wakacji sprzed ponad czterech dekad, spędzonych częściowo z Jerzym w Rożnowie (dzierżawiliśmy wówczas z mężem cypel nad Jeziorem Rożnowskim, gdzie rozbijaliśmy namiot). Ot, tyle mi po tym zostało.

Sama sobie zazdroszczę tego czasu, kiedy Jerzy i Anna żyli i można było się z nimi widywać.

Warszawa, 17 lutego 2010 r.

IRENA JUN (ur. w 1935 roku w Hrubieszowie) jest absolwentką krakowskiej PWST. Od czasu debiutu w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu w 1957 roku, dopracowała się blisko stu ról teatralnych. Spełnia się w monodramie, który uprawia od połowy lat 60., recytacji poezji, sporadycznie w filmie. W wydanej w USA książce Women in Beckett uznano ją za jedną z najlepszych wykonawczyń ról beckettowskich na świecie.

Od początku lat 70. związana z Teatrem Studio. Współpracowała z tak wybitnymi reżyserami jak: Jerzy Grzegorzewski (Parawany, Tak zwana ludzkość w obłędzie, Pułapka) czy Józef Szajna (Replika, Dante, Cervantes). Jest wykładowcą w warszawskiej Akademii Teatralnej. Prowadzi Jednoosobowy Teatr Ireny Jun, z którego spektaklami (m.in. Portret kobiecy wg. wierszy Wisławy Szymborskiej, Pan Tadeusz wg. Adam Mickiewicza, Biesiada u hrabiny Kotłubaj Witolda Gombrowicza) jeździ po całej Polsce.

Mąż, Józef Wieczorek, jest aktorem. Mieszkają w Warszawie.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego