Elżbieta Łubieńska

Drogi mojej rodziny i „Tygodnika Powszechnego”, a więc i Jerzego Turowicza, przecięły się w 1945 roku za sprawą siostry mamy, a mojej cioci, Marii Czapskiej[1], która przez kilka pierwszych miesięcy istnienia pisma była jego autorką i sekretarką. To dzięki niej dowiedziliśmy się, że istnieje taka osoba i takie pismo.

Maria, jak mi się wydaje, znalazła pracę w „Tygodniku” polecona przez Hannę Malewską, z którą się przyjaźniła. Jej praca w pierwszym zespole pisma trwała jednak krótko. W grudniu 1945 roku, dzięki pomocy człowieka o przezwisku „Biały”, który zajmował się przewożeniem ludzi przez tzw. zieloną granicę (sporo to kosztowało i było dosyć podejrzane, bo nie miał wpadek; być może opłacał się władzom, by te go nie zatrzymywały), ciocia Marynia wyjechała do Paryża, by spotkać się z bratem, wujem Józiem Czapskim. Byli ze sobą bardzo związani, a czasy zapowiadały się na tyle nieciekawie, że widać nie chcieli ryzykować dłuższej rozłąki niż sześć lat, jakie z racji wojny przeżyli z dala od siebie.

W „Dwugłosie wspomnień”, książce wydanej nakładem Polskiej Fundacji Kulturalnej w Londynie w 1965 roku, ciocia tak to wspominała w napisanym do książki wstępie: „W okresie Powstania Warszawskiego brat mój Józef był we Włoszech w armii Andersa, młodszy brat, Stanisław, pod zmienionym nazwiskiem, w leśnym oddziale AK. Ten to oddział przyjął wtedy dwóch skoczków z II Korpusu. Jeden z nich, gen. Okulicki, nie pytając nawet o nazwisko, a zgadując po podobieństwie, oznajmił Stanisławowi Czapskiemu: »A brata pana widziałem w ostatnich dniach przed odlotem w dobrym zdrowiu«. Ta wieść doszła mnie już po opuszczeniu Pruszkowa i kapitulacji Warszawy w Krakowie, w październiku 1944 roku, ale dopiero w roku następnym i na wezwanie mego brata wydostałam się nielegalnie z kraju i, po sześciu latach, zeszliśmy się w Paryżu na Boże Narodzenie”.

Żałuję, że nigdy – choć z ciocią Marynią można było rozmawiać na każdy temat – nie porozmawiałam z nią o pracy w pierwszym „Tygodnikowym” zespole.

***

Przez parę powojennych lat mieszkaliśmy w Zakopanem, gdzie odwiedzał nas Paweł Jasienica, autor i redaktor „Tygodnika”. Pochodził on, tak jak moi rodzice, z Wileńszczyzny; moja matka bardzo się z nim przyjaźniła. Za młoda jednak byłam, by interesować się tematami, o których wówczas rozmawiali.

W Zakopanem moja starsza siostra, Maja, poznała Jacka Woźniakowskiego i w czerwcu 1948 roku wyszła za niego za mąż. Dokładnie rok później urodził się ich syn, Henryk – moje losy znowu przecięły się z „Tygodnikiem”, ponieważ trzymałam go do chrztu razem z Antonim Gołubiewem.

A od razu po ślubie szwagier rozpoczął pracę w „Tygodniku”, gdzie został sekretarzem redakcji, natomiast moja rodzina przeprowadziła się do Krakowa, do kamienicy przy Siemiradzkiego 8. W domu w naturalny sposób zaczęło się więcej o „Tygodniku” rozmawiać (mama czytała pismo namiętnie), a moja rodzina poznała Turowicza osobiście. Często go zresztą wówczas widywaliśmy, bo mieszkaliśmy przecież blisko Lenartowicza. Jerzy już wtedy był jakąś wspaniałością. Nawet ja, osoba jednak wówczas nieco „zielona”, zdawałam sobie sprawę, że Turowicz to jest „bardzo ktoś”. Mimo to, zawsze to była osoba pełna jakiejś delikatności, serdeczności, miękkości…

***

Czytelniczką pisma stałam się dopiero po jego wznowieniu w 1956 roku. Dyskusji czy poważnych rozmów między mną i Turowiczem sobie nie przypominam, ale otrzymałam od niego list w bardzo ważnym dla mnie momencie – po śmierci mego pierwszego męża, Jeana Colin. Listu, niestety, nie zachowałam. Po śmierci Jeana przywiązywanie się do jakichkolwiek materialnych pamiątek wydawało mi się pozbawione sensu.

Jean chorował na postępujący zanik mięśni. Był już chory, kiedy go poznałam, poruszał się na wózku inwalidzkim. Spotkałam go we Francji w 1957 roku, dzięki wujowi Józiowi Czapskiemu, który uważał go za niezwykle utalentowanego malarza. Podczas pierwszego spotkania, przez dwa dni, widywaliśmy się tylko przy ogromnym stole u wspólnych Józia i jego znajomych. Ale iskra przeskoczyła… Oboje wiedzieliśmy, że to jest to. Potem wystarczyły już tylko listy, które pisałam jeszcze ze słownikiem francusko-polskim w ręku.

Moja wiza była trzymiesięczna, wróciłam więc do Polski, by w 1958 roku wyjechać już na stałe do Francji, a konkretnie do Amiens, gdzie mieszkał Jean z rodzicami. Teściowa nie dawała już rady w opiece nad nim (miała zaawansowanego raka) i trwały starania, by umieścić Jeana w domu opieki dla przewlekle chorych. Oczywiście, zajęłam się nim, choć nie potrafił się już obrócić i miewał ataki duszności.

Gdy człowiek jest zakochany, nie bierze pod uwagę, że coś może się nie udać. Byłam tak pewna, że Jean będzie żył i wszystko razem pokonamy… Nasze wspólne życie trwało jednak zaledwie pół roku: wzięliśmy ślub 27 grudnia 1958 roku, mąż zmarł 27 czerwca 1959 roku.

Przyznam się, że późno dojrzałam; doświadczenie straty pierwszego męża wreszcie mnie ugruntowało jako osobę. I po tym wszystkim otrzymałam list od Jerzego Turowicza. Jeszcze teraz widzę jego pismo: staranne, wyraźne, takie „grzeczne”. Pisał pięknie, niczego nie tłumacząc, ale współczując. Jerzy był prawdziwym człowiekiem – wiele wiedział, sporo rozumiał, także to, czym jest taka strata.

Po śmierci Jeana zostałam we Francji na dziewięć lat, m.in. przepisywałam jego dzienniki, opiekowałam się jego rodzicami do ich śmierci. Nie potrafiłam się zdobyć na pozostawienie tamtego życia, a wróciłam głównie ze względu na matkę.

***

Mój drugi mąż, Benedykt Łubieński, bardzo wysoko cenił Jerzego Turowicza, był z nim zaprzyjaźniony. Pracował jako radca prawny w jakichś urzędach miejskich na rogu Rynku Głównego i Anny, więc często bywał w redakcji przy Wiślnej, szczególnie w dniu, kiedy pojawiał się nowy numer pisma. Każdy czytał bardzo dokładnie.

„Tygodnik” i Turowicz uczyli, jak być wolnym, mimo opresyjności systemu i nieciekawych czasów. Trudnych nie tylko z powodu kłopotów materialnych, ale też przytłaczających, odbierającym godność strachem. Kiedyś w kuchni na Siemiradzkiego obierałam kartofle i doszłam do wniosku, że mogłabym to robić nawet całe życie, ale w wolnym świecie – takim, w którym można przestać się bać.

Przed wyjazdem do Francji ciągle się bałam, przede wszystkim, że zaaresztują mamę. Ubecja chodziła za nią prawie cały czas – była wszak siostrą Marii i Józefa Czapskich, związanych z „Kulturą”. Przypuszczam jednak, że głównym powodem, dla którego zdecydowano się wziąć całą rodzinę na widelec, było wydanie przez wuja Józia książki na „Na nieludzkiej ziemi” w Instytucie Literackim, w 1949 roku. Sama też doświadczyłam „niechcianego towarzystwa”, gdy przyjeżdżałam z Francji do Krakowa w odwiedziny. Dla władz polskich byłam wszak cudzoziemką, bo zostając we Francji musiałam zrzec się obywatelstwa; no i „obciążały” mnie kontakty z Maisons-Laffitte.

Na moje strachy złożyły się zapewne także przejścia wojenne i powojenne, jak też lęk moich rodziców przed Wschodem, przed uformowanymi tam ludźmi i ustrojem – przed komuną po prostu.

Gdy 17 września 1939 roku Sowieci przekroczyli granicę Polski, tata był w Wilnie (do 1945 roku był pełnomocnikiem dóbr tyszkiewiczowskich w Polsce; potem handlował antykami, dolarami, złotem, biżuterią), a mama, która całe życie zajmowała się rodziną i wychowywaniem dzieci, była wówczas pod Siedlcami, w majątku Mordy swojej siostry Karli, czyli Karoliny Przewłockiej.

Zaczęliśmy panicznie uciekać do Niemców, tym bardziej że Rosjanie bardzo szybko postępowali naprzód, a kresowi ludzie wiedzieli, czym jest wchodni sąsiad. Dotarliśmy do Pułtuska, gdzie musieliśmy wystarać się o możliwość przejścia przez Narew. Jakiś niemiecki oficerek nawet by się zgodził, ale pod warunkiem, że mama obieca, iż „wychowa dzieci w duchu Trzeciej Rzeszy”. Oczywiście, tego obiecać mu nie mogła i wróciliśmy jak niepyszni do Mordów. Armia Czerwona przeszła przez dwór, kiedy nas nie było, ale ostatecznie wycofała się daleko za Bug.

Stamtąd pojechaliśmy do Kazimierzy Wielkiej niedaleko Krakowa, do majątku najstarszej siostry mamy – cioci Poldzi, czyli Leopoldyny Łubieńskiej, gdzie spędziliśmy okupację. Kiedy rozpoczęła się reforma rolna, tata chciał byśmy zniknęli z oczu i zawiózł nas do Stryjeńskich w Poroninie. Tam byliśmy około roku, a ostatni czas przed przeprowadzką do Krakowa spędziliśmy w Zakopanem.

***

Po takich przejściach można było jednak w miarę normalnie żyć i jak gdyby nigdy nic dyskutować o tym, co tam w „Tygodniku”. Mama, jego żarliwa czytelniczka, zawsze była chętna do takich dysput, choć w domu problemy intelektualne przysłaniały materialne. Ojciec przez lata gryzł się finansami. Ale nie tylko myśmy biedowali: ciocia Marynia i wuj Józio mieli to samo. Pamiętam, że wujowi bardzo ciążył brak pewności co do tego, za co będą żyć w następnym miesiącu, że właściwie musi trochę żebrać, prosić o pomoc. W Polsce przynajmniej działała na nas kojąco świadomość, że wszyscy wokół mają ciężko.

Kraków, 22 stycznia 2009 r.

ELŻBIETA ŁUBIEŃSKA (ur. w 1931 roku w Swojatyczach, niedaleko Przyłuk, rodzinnej posiadłości Czapskich na Mińszczyźnie – zm. w 2010 roku w Krakowie) – pracowała jako kreślarz w biurze projektowym (po tym, gdy studia w Akademii Sztuk Pięknych uniemożliwiło źle wówczas widziane pochodzenie społeczne).

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego

[1]        Dziadkami Elżbiety Łubieńskiej ze strony mamy byli: Józefa z Thunów-Hohenstein i Jerzy Czapscy. Ich dziećmi byli: Leopoldyna Łubieńska, Elżbieta Czapska, Karolina Przewłocka, Maria Czapska, Józef Czapski, Stanisław Czapski, Róża. Najmłodsza córka wyszła za mąż za Ignacego Plater-Zyberka, z którym miała troje dzieci: Henryka, Marię (żona Jacka Woźniakowskiego, szefa wydawnictwa Znak), Elżbietę (po mężu Łubieńska).