Dorota Swat

 

Znam człowieka, którego stworzył Jerzy Turowicz.

Do redakcji polskiej edycji „L’Osservatore Romano”, gdzie pracowałam jako tłumaczka i redaktorka, przyszedł pewnego dnia młody, wysoki człowiek z grzywką (taką polską grzywką…). To były lata 80. i redakcja pisma była miejscem otwartym, gdzie każdy mógł przyjść: przejrzeć gazety, porozmawiać, zapytać o informacje. W tamtych czasach, jak wiadomo, nie chodziło się do polskiej ambasady.

Trudno powiedzieć, by od tego młodego człowieka z grzywką coś emanowało poza determinacją: że jak on już tu wszedł, to szybko nie wyjdzie. Opowiedział pokrótce swoją historię: nazywał się Grzegorz Gałązka, pochodził chyba spod Konina, pracował w gospodarstwie w Abruzji, gdzie, jeśli dobrze pamiętam, pomagał w prowadzeniu gospodarstwa rolnego. Za zarobione pieniądze kupił profesjonalny aparat fotograficzny, by zrealizować swoje marzenie: zostać fotografem Jana Pawła II.

Popatrzyliśmy na niego z ks. Adamem Bonieckim, ówczesnym naczelnym „L’Osservatore”, nieco skonsternowani. Ja odwróciłam się do ściany, natomiast Adam, jako ksiądz katolicki, nie mógł tego zrobić, więc powiedział tylko: „To nie będzie takie proste, proszę pana”. Pan Gałązka nic na to nie odpowiedział, popatrzył ze zrozumieniem i dalej stał, przez co postawił Adama w jeszcze trudniejszej sytuacji. Ten zaczął się lekko wiercić, po czym powiedział: „To może ja gdzieś zadzwonię”. Tak zrobił i dowiedział się, że aby zostać fotografem papieża, trzeba mieć akredytację jakiejś gazety. Innymi słowy, trzeba było znaleźć redaktora naczelnego, który podpisałby panu Gałązce taki dokument, mimo że ten nie był ani artystą, ani fotografikiem i w ogóle nie zapowiadał się na kogoś obiecującego.

Po uzyskaniu tej informacji Adam stwierdził, że jedynym naczelnym, którego mógłby o to poprosić, jest Jerzy Turowicz, więc kiedy ten będzie w Rzymie Grzegorz Gałązka ma niezwłocznie stawić się w redakcji. Obiecał to solennie i wyszedł tak jak wszedł.

Podczas spotkania, do którego doszło za jakiś czas, pan Jerzy potraktował go poważnie: żadnych śmichów-chichów czy kręcenia się na fotelu. Z powagą wysłuchał całej historiii i oświadczył, że nie widzi żadnych przeciwwskazań. Podpisze akredytację, ma tylko nadzieję, że pan Gałązka nie zawiedzie położonego w nim zaufania, bo to jednak jest jakaś forma odpowiedzialności dla niego. No i by jeszcze od czasu do czasu wysyłał jakieś zdjęcie „Tygodnikowi Powszechnemu”. I tak to się zaczęło[1].

Grzegorz Gałązka jest w tej chwili jednym z bardziej wziętych fotografików kościelnego establishmentu, autorem wielu albumów, m.in. na podstawie jego zdjęcia powstał portret Jana Pawła II, który wisiał na Bazylice św. Piotra podczas beatyfikacji papieża 1 maja 2011 roku.

Zawsze, gdy pojawiali się Turowiczowie albo Elżbieta Jogałła, ich najstarsza córka, pan Gałązka przychodził do redakcji „L’Osservatore”, by robić zdjęcia. Bo on był wdzięczny i pamiętał, co pan Jerzy dla niego zrobił, czym był dla niego ten jeden podpis, który otwierał mu Watykan i umożliwiał dostęp do papieskich uroczystości. Potem radził już sobie sam, m.in. jeździł za papieżem na własny koszt, ale akredytacja podpisana przez Jerzego Turowicza, uwiarygodniająca go jako pracownika gazety, to był ten pierwszy, konieczny krok.

***

Pochodzę z Warszawy, a Jerzego Turowicza poznałam w redakcji „L’Osservatore Romano”, gdzie zaczęłam pracować w 1982 roku. Dla mnie to była postać niemal mityczna. W dzieciństwie bowiem nieraz słyszałam jego nazwisko za sprawą mojego ojca chrzestnego, pana Tarkowskiego, który miał zostać księdzem i studiował w seminarium. Wszystko się zmieniło, kiedy poznał panią Jadzię… Założył z nią udaną rodzinę, ale zainteresowanie sprawami kościelnymi mu pozostało, dlatego regularnie czytał „Tygodnik Powszechny”. Pracował w Ursusie i należał do grupy parafian, która budowała tamtejszy kościół. Był jedyną osobą w środowisku, w którym się wychowałam, która dużo mówiła o Kościele i jego wewnętrznych problemach: o biskupach, episkopacie, podziałach, poglądach.

Gdy z rodzicami jeździłam na imieniny do państwa Tarkowskich, rozmowa często schodziła na takie tematy. I choć niewiele z tego, co słyszałam mogłam zrozumieć, pamiętam stosy „Tygodników” i pana Tarkowskiego, który często na pana Turowicza się powoływał słowami: „Jak Turowicz napisał…” i tu ręką uderzał o pismo. Czasami to, co mówił Turowicz było przeciwstawiane temu, co mówił kard. Stefan Wyszyński, choć, oczywiście, nie powtórzę już o co mogło wówczas chodzić. Nazwisko Jerzego Turowicza zapamiętałam jako nazwisko autorytetu, a że z kolei pan Tarkowski był największym autorytetem w moim środowisku, więc powstało we mnie przekonanie, że jeżeli nasz rodzinny autorytet powołuje się na Turowicza, to po nim może być już tylko papież… Taką hierarchię miałam w głowie.

Nie myślałam o tym, by pracować w kościelnej gazecie czy jakiejkolwiek kościelnej instytucji. Tak się po prostu złożyło. Studiowałam polonistykę i italianistykę na Uniwersytecie Warszawskim, potem wyszłam za mąż za Włocha i w 1981 roku wyjechałam z Polski. Gdy pojawiłam się w redakcji polskiej edycji „L’Osservatore Romano” powiedziano mi, że możliwości jest niewiele, bo mają komplet pracowników, ale dali mi jakieś tłumaczenia, odpisywałam na listy. Potem Marek Lehnert odszedł do Radia Wolna Europa i znalazło się miejsce dla mnie.

Miałam wtedy dwadzieścia parę lat, pracowałam w jednym pokoju z ks. Adamem Bonieckim – siedziałam i się dziwowałam, gdy do redakcji przychodzili tzw. wszyscy. W tamtych czasach bowiem Kościół był przystanią ludzi, którzy identyfikowali się z nim w mniejszym bądź większym stopniu, ale na pewno nie utożsamiali się z władzą. I tak jak w Polsce taką enklawą był „Tygodnik Powszechny”, tak w Rzymie podobną funkcję pełniła polska redakcja „L’Osservatore Romano”. To była polska placówka kościelna, choć obok tego funkcjonowało oczywiście mnóstwo osób prywatnych, np. pani Wanda Gawrońska, którzy też służyli innym swoją pomocą.

Bywali w redakcji: Carl Bernstein[2], Tadeusz Mazowiecki, Andrzej Wajda, Anna i Jerzy Turowiczowie. Wszystko, co mówił pan Jerzy, który był dla mnie legendą, wydawało mi się ważne, więc starałam się przede wszystkim słuchać. Dzięki temu zaobserwowałam, jak Turowicz odnosi się do ludzi. Otóż wszystkich – ważnych i nieważnych – traktował tak samo: z tym samym zainteresowaniem słuchał Adama, jak i tych, którzy nie mieli do powiedzenia niczego interesującego.

Na jednym ze zdjęć zrobionych przez pana Gałązkę w „L’Osservatore” mam utrwalony charakterystyczny obraz wizyty państwa Turowiczów w redakcji: pani Anna pali i rozmawia, czy raczej: prowadzi konwersację, a zawsze opowiadała bardzo ciekawie (miała miejsca w Rzymie, do których musiała pójść przy okazji każdego pobytu w Wiecznym Mieście; za każdym razem znajdywała też coś nieznanego i wartego obejrzenia), pan Jerzy czyta gazety.

Obserwowałam, jakie to było wspaniałe małżeństwo i niesamowita para. Pani Anna zajmowała się domem, wychowała dzieci, ale intelektualnie świetnie się uzupełniali. Ich poglądy zasadniczo się nie różniły; może tylko pani Anna była bardziej praktyczna. Jednocześnie był między nimi podział ról, szalenie naturalny, przez co odnosiło się wrażenie, że działają jak naczynia połączone: gdy pan Jerzy czytał gazetę, pani Anna zabawiała obecnych konserwacją, bo przecież nie wypadało przyjść i zajmować się tylko sobą.

Z równie dużym zainteresowaniem słuchałam rozmów na ważne politycznie tematy. Jak choćby w 1985 roku, kiedy redaktorzy „Tygodnika” i Znaku przyjechali na spotkanie z papieżem zorganizowane z okazji 40-lecia powstania „Tygodnika Powszechnego”. Wtedy miałam szczęście przysłuchiwać się rozmowie – a raczej wymianie poglądów na granicy kłótni – Turowicza z Jackiem Woźniakowskim.

Gdy poznałam się z Turowiczami lepiej, przychodzili do mnie na kolację, podczas której rozmawialiśmy na różne tematy, ale przede wszystkim o książkach. Wymienialiśmy się „odkryciami” czytelniczymi. Wciąż było to dla mnie niesamowite, że ten Jerzy Turowicz, o którym słyszałam w dzieciństwie jako o autorytecie, słuchał tego, co miałam do powiedzenia…

Od Turowicza usłyszałam też najważniejszy dla siebie komplement. Pan Jerzy powiedział kiedyś: „Pani Doroto, gdyby kiedykolwiek wróciła pani do Polski, natychmiast zatrudniam panią w »Tygodniku Powszechnym«”. Z wrażenia i wzruszenia nie spałam całą noc: pan Jerzy, autorytet, nie dość, że mnie słuchał tak uważnie, to jeszcze zaproponował mi pracę w „Tygodniku”. Już nic lepszego nie może mnie spotkać, mogę spokojnie umierać…

Kiedy w 1991 roku ks. Adam Boniecki wrócił do Polski, by objąć funkcję asystenta kościelnego „TP”, i szefem pisma została osoba spoza środowiska Tygodnikowo-Znakowego, Turowiczowie do redakcji już nie zachodzili. Siłą rzeczy miejsce stało się inne, może trochę obce, więc trudno było wpaść na kawę i dla przejrzenia gazet. Tyle że wówczas Elżbieta Jogałła była już szefową Instytutu Polskiego w Rzymie, więc tam się spotykaliśmy, albo u mnie na obiedzie czy kolacji.

***

Pamiętam ostatnie spotkanie z panią Anną w Rzymie, już po śmierci pana Jerzego. Miała ze sobą stosik zdjęć: „Popatrz Dorotko, to są ostatnie zdjęcia Jerzego”. Pani Anna robiła wrażenie osoby zgaszonej i wycofanej. Niewiele mówiła, a jeśli, to o chorobie i umieraniu męża. Już nie była sobą, tą panią Anną, którą znałam od lat. Bo choć pani Anna nigdy nie była podporządkowana panu Jerzemu, razem tworzyli symbiotyczną całość.

Centrum naszych spotkań – czy w redakcji „L’Osservatore”, czy u Elżbiety – był milczący, czytający gazety pan Jerzy. Te nasze rozmowy: o polityce, o książkach, zabytkach i spotkaniach, to był tylko margines. Naprawdę liczył  się właśnie on, więc kiedy go zabrakło, przywoływałyśmy jego obecność choćby przez te fotografie.

Goszyce pod Krakowem, 11 czerwca 2011 r.

DOROTA SWAT (ur. w 1957 roku w Warszawie) ukończyła filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim; studiowała też italianistykę. Jest redaktorką polskiego wydania „L’Osservatore Romano”. Mieszka w Rzymie.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego

[1]        Teresa Skoczyńska, która od drugiej połowy lat 70. do końca 2007 roku pracowała w „Tygodniku Powszechnym” jako sekretarka, pamięta takie zdarzenie: „Pamiętam, jak szef przyszedł do sekretariatu z listem w sprawie Gałązki. Poprosił, żeby napisać to na nowej firmówce, z takim intensywnie zielonym paskiem na lepszym gatunkowo papierze (stare firmówki miały pasek wypłowiały i kiepski papier), bo list pójdzie do Watykanu. I że trzeba postawić dwie wyraźne pieczątki, bo to bardzo ważne. To było zaświadczenie, że pan Gałązka jest fotografem »TP« i że redakcja prosi o ułatwienie mu wykonywania pracy” (opowiedziane 25 stycznia 2013 roku).

[2]        Carl Bernstein – dziennikarz, który wraz z Bobem Woodwardem opisał dla gazety „The Washington Post” aferę Watergate. Jej ujawnienie doprowadziło do dymisji prezydenta USA, Richarda Nixona. Autor m.in. książki, wraz z Marco Politim, His Holiness: John Paul II and the History of our Time (Jego Świątobliwość Jan Paweł II i nieznana historia naszych czasów), Doubleday, New York 1996.