[1]Z dzieciństwa pamiętam, że przyjazdy wuja Jerzego traktowaliśmy jak święto. Nie dlatego, że pojawiał się ktoś z Krakowa albo że to ktoś z rodziny – dlatego, że on. Dzieci, oczywiście, nie brały udziału w rozmowach, ale spotkanie z nim zawsze było dużym przeżyciem.
Poza tym widywaliśmy się podczas wakacji, które nasze rodziny przez wiele lat spędzały razem, np. w Makowie Podhalańskim, w Poroninie u Zofii Stryjeńskiej, w Kasince u Szczepańskich albo w Górkach Wschodnich koło Sobieszewa nad morzem. Mieszkaliśmy w prywatnych kwaterach: u górali albo u rybaków, kiedyś nawet mieszkaliśmy w stacji ornitologicznej.
Sobieszewo pamiętam już dość dobrze: pojechała z nami na wakacje Magdalena (miałyśmy po 10 lat). Wuj Jerzy i ciocia Anna z Elżbietą dojechali ciut później; mieszkali w namiocie pod lasem. Wuj Jerzy miał znakomity kontakt z dziećmi, wymyślał dla nas różne zabawy. Zdarzały się kary, bo z Magdaleną trochę dokazywałyśmy, ale czegokolwiek byśmy nie nabroiły, podchodzono do tego z dużą wyrozumiałością i bez wpadania w histerię czy krzyki.
W pewnym momencie, gdy miałyśmy z Magdaleną po parę lat, pojawił się nawet pomysł wspólnego nas wychowywania i Magda na jakiś czas zamieszkała u nas, we Wrocławiu. Mamy chciały powtórzyć model wychowania goszyckiego, gdzie dzieci wychowywały się razem. Niestety, tym razem się to nie sprawdziło.
We Wrocławiu odwiedzała nas również Babciozia, czyli babcia Zofia Kernowa. Mimo to, kontakty między rodzinami były jednak sporadyczne. Nie sprawdzała się też korespondencja, choć z listów, jakie wymieniały ze sobą moja mama i ciocia Anna Turowiczowa widać, że wciąż, mimo oddalenia, łączyła ich więź siostrzana. Niestety, mama była zapracowana i nie miała czasu odpisywać na listy, co spotykało się z korespondencyjnymi wyrzutami, np. babci Kernowej: „Czy już zerwaliście z nami kontakty?” etc.
Babciozia uznała też pewnego dnia, że syn Jurka – tato był synem legionisty – i Ireny – wychowanicy Goszyc – musi mieć portret marszałka Józefa Piłsudskiego, który wisiał jeszcze we dworze w Goszycach. Babcia Kernowa zabrała więc obraz ze swojego domu przy Olszyny w Krakowie i przewiozła, nie zapakowawszy nawet w papier, przez pół Polski do Wrocławia. A były to lata 60. i, jak wspomina moja siostra, Teresa Schroeder-Starowieyska, która pracowała wówczas w warszawskim Muzeum Narodowym, portrety i popiersia Marszałka podpisywano: „Portret nieznanego mężczyzny”. Marszałek był tabu! Ale nie dla Babciozi, ona kultywowała pamięć i zasługi swojego przyjaciela, nie zważając na działania PRL-owskiej propagandy. Nie oglądając się więc na „realia polityczne”, przetransportowała obraz, by dać go w prezencie najmłodszemu mężczyźnie w rodzinie (jak rozumiem: pasowała go w ten sposób na spadkobiercę tradycji piłsudczykowskiej).
***
Mój przyjazd jesienią 1967 roku na kilka lat do Krakowa był skutkiem spisku, jaki zawiązały ciocia Anna i moja mama, której zależało, bym się jakoś usamodzielniła i nabrała wiary w siebie. Od dziecka byłam bowiem strasznie nieśmiała i na dodatek miałam kompleks swojej starszej siostry, Teresy, która bez trudu nawiązywała ze wszystkimi kontakty. Po maturze przyjechałam więc studiować archeologię na Uniwersytet Jagielloński.
Ciocia Anna wynajęła mi pokój na parterze kamienicy, w której mieszkali przy Lenartowicza. Tam jednak tylko się uczyłam, a cały wolny czas spędzałam u Turowiczów. Atmosfera tego domu była bowiem taka, że Magdalena, ja i Uta Kalinowska (studiowałam razem z nią archeologię) lubiłyśmy w nim przesiadywać. Szczególnie udane były wieczory: jedliśmy razem kolację, słuchaliśmy opowieści z całego dnia: kto się z kim widział, co słyszał, co robił, ale też płyt Brela czy Brassensa, które wuj przywoził z wyjazdów zagranicznych, i Radia Wolna Europa, oczywiście. (Nikt się zresztą nie krył zanadto z nasłuchem RWE – pamiętam, że o stałej porze pojawiały się charakterystyczne trzaski za ścianą u pani Piaseckiej, teściowej Joanny Turowiczówny, i od razu się wiedziało, że pani Lila już słucha radiostacji z Monachium).
W domu Turowiczów było mnóstwo książek i gazet, m.in. „Paris Match”, który czytaliśmy namiętnie, tym bardziej, że nigdzie indziej w Krakowie (może tylko w empiku) nie można było tego pisma dostać. Dla mnie było też naturalne, że tak po prostu, w zasięgu ręki, znajduje się „Kultura” Giedroycia i można ją czytać właściwie systematycznie. Nawyk czytania był doprowadzony do absurdu – Joanna skonstruowała nawet stojak przy zlewie kuchennym, by myjąc naczynia można było czytać.
Kiedyś Taś wyjechał w dłuższą podróż zagraniczną (chyba do Rzymu) i ciocia Anna postanowiła zrobić porządek w księgozbiorze, układając alfabetycznie wszystkie książki. Zapędziła do roboty Magdalenę, Utę Kalinowską, Malinę Puchalską, Mitkę (później de Barbaro) i mnie. Książki momentalnie zajęły każdą płaską powierzchnię, bo przed ułożeniem trzeba je było jeszcze odkurzyć. Robota szła nam jednak niespiesznie, bo co i rusz którejś z nas wpadało do ręki coś interesującego i zaszywałyśmy się po kątach, by czytać. Dokonałyśmy jednak tego dzieła. Cóż, kiedy Taś stwierdził po powrocie, że nie jest w stanie niczego w tym porządku odnaleźć…
Pani Anna przez lata praktykowała też zwyczaj rozsyłania książek, które przeczytała i uważała za tak ciekawe, że chciała się nimi podzielić z innymi. Kierowała więc kilkuksiążkowe paczki (w tym także pozycje dla dzieci) a to do Koszalina do Wójcików, a to do Wrocławia, do nas.
***
To dziwne, ale dom Turowiczów od razu stał się moim domem, a ja domownikiem – kolejnym dzieckiem cioci Anny i wuja Jerzego. I to nie tylko dlatego, że, choć był to rok 1967 rachunki za energię elektryczną wciąż przychodziły na nazwisko mojego taty – Jerzego Schroedera, który dwie dekady wcześniej wystał to mieszkanie dla obu rodzin w urzędzie kwaterunkowym… (Zmieniono to dopiero wiele lat po wojnie, gdy zakładano na Lenartowicza ogrzewanie elektryczne). Od pierwszego momentu czułam się w domu Turowiczów jak u siebie, ani przez chwilę nie borykałam się z obcością, jaka zwykle jest udziałem gościa, mimo że przecież rzadko tam wcześniej bywałam.
Ciocia Anna taktownie zaraz na początku wyznaczyła mi pewne granice poruszania się po domu, zamknięte w kilku prośbach/sugestiach: „to możesz, tego nie”, „tego używaj, to jednak zostaw” itp. To bardzo ułatwiało życie pod jednym dachem. Pani Anna dzieliła się bowiem bez wahania domem i przestrzenią, wprowadzała do rodzinnej orbity, ale jednocześnie pozostawiała sobie coś dla siebie – by w domu pełnym ludzi, nie czuć się skrępowaną.
Od razu dostrzegłam wiele podobieństw między domem Turowiczów, a moim: w traktowaniu dzieci, prowadzeniu domu, stosunku do ludzi, w atmosferze. U nas w domu też wspólnie się spędzało wieczory: tata czytał, mama szyła lub cerowała, ja bawiłam się z młodszym bratem, Marcinem (Teresy już nie było – uczyła się w szkole sióstr niepokalanek w Sobięcinie). Tak jak u mnie, zakupami i pracami domowymi (w tym prowadzeniem remontów) zajmowała się tylko mama. Mój ojciec, inaczej niż wuj Jerzy, chodził jeszcze na wywiadówki, płacił rachunki, a nawet przynosił jakieś środki z politechnicznego laboratorium chemicznego, którymi wybielało się pościel, gdy w sklepach trudno było takie specyfiki dostać.
Była jednak i pewna różnica: pracom, które dla mojej mamy były tylko obowiązkiem, ciocia Anna nadawała charakter rytuałów. Np. do smażenia konfitur truskawkowych trzeba było używać wyłącznie truskawek zenga-zenga i to zebranych w ostatnim tygodniu owocowania, kiedy są małe i bardzo słodkie. Do wszystkich przetworów trzeba było, oczywiście, wykorzystywać tylko owoce dojrzałe!
Domyślam się, skąd się wzięła wspólnota domów moich rodziców i Turowiczów. Z Goszyc. To był wzór życia wzięty z dworu Zofii Gąsiorowskiej-Kernowej i jej męża, Romualda Kerna. I tak jak Babciozia z ciocią Anną otworzyły dom w Goszycach przed moją mamą i ciocią Lusią w połowie lat 20., w taki sam sposób, choć w zupełnie innych okolicznościach, zostałam przyjęta ja.
***
Tę scenę ze środkowego pokoju pamiętam do dziś: Taś siedzi przy biurku, robi wycinki prasowe, czyta; ciocia Anna w fotelu, pod lampą, coś reperując albo szyjąc. Czasami jednak nie zajmowała się robótką, tylko czytała (m.in. przed snem obowiązkowo kryminały). Wiadomo przecież, że pani Anna poza tym, że prowadziła dom, zajmowała się tłumaczeniami z francuskiego. To było tak naturalne dla tego domu, że gdy się siedziało wieczorem razem, to albo przeglądało się albumy, albo czytało książki…
Taś jakoś funkcjonował w tym wszystkim, co się działo w domu przy Lenartowicza… Wiadomo było, że nie wolno mu przeszkadzać, gdy pracuje. Tyle, że życie domowe wydawało się zupełnie mu nie wadzić – robił swoje, mimo że toczyło się ono wokół niego. Późno chodził spać. Rano zdarzało się, że robił cioci Annie śniadanie i zanosił na tacy do pokoju. Czasami pisywał różne liściki albo zostawiał kartkę z narysowanym jeżem. Trzydzieści lat po ślubie! Po czym sam zjadał śniadanie i przyjeżdżał po niego kierowca redakcyjny. Mnie też kiedyś wuj Jerzy podał śniadanie! Źle się wówczas czułam, miałam jakieś kłopoty żołądkowe i Taś przyniósł mi rano owsiankę do łóżka. Joanna powiedziała później, śmiejąc się, ale z lekkim żalem: „Tato nigdy mi nie podał śniadania do łóżka”.
Obiad był około piętnastej–szesnastej i wszyscy starali się być wówczas przy stole. Potem Taś ucinał sobie drzemkę, a następnie było picie kawy, na którą często przychodził ks. Mieczysław Maliński.
Taś zabierał nas (czyli Magdalenę, Utę Kalinowską, mnie) na wernisaże, koncerty, pokazy filmowe. Dzięki niemu bywałyśmy w Krzysztoforach. Biegałyśmy na wszystkie przedstawienia Tadeusza Kantora i różne okolicznościowe spotkania (m.in. brałam kiedyś udział w imieninach Wieśka Dymnego). Ciocia Anna i Antek Dzieduszycki zaprowadzili mnie z kolei po raz pierwszy do Piwnicy pod Baranami. Zaprzyjaźniłam się z ludźmi z kabaretu, m.in. z Krysią Zachwatowicz, a dzięki Małgosi Litwin zawsze mogłam wejść na spektakl w Piwnicy. W styczniu 1968 roku uczestniczyłam w jednym z bali organizowanych przez Piwnicę, do którego przygotowywałam się razem z Utą Kalinowską. Na ten pierwszy bal wprowadzał nas Taś, którego Piwniczanie uwielbiali. Teraz dopiero uświadamiam sobie, ile mi to dało. Wtedy wydawało mi się, że wszystko to przychodzi do mnie w jakiś naturalny sposób, że tak właśnie ma być.
U Turowiczów przeżyłam Marzec ’68 roku. Razem z dziewczynami brałam udział w wiecach studenckich, przechowywałam ulotki. Ciocia Anna patrzyła na nas trochę kpiarsko – że prowadzimy konspirację niczym Babciozia, ale dla nas, młodych, to zaangażowanie było czymś oczywistym.
Teraz widzę, że ciocia Anna i wuj Jerzy mieli nade mną pieczę, natomiast nigdy nie narzucali mi sposobu postępowania. To było zupełnie nie w ich stylu. Na pewno jednak mój rozwój intelektualny był w dużej mierze zainspirowany domem na Lenartowicza. Oboje Turowiczowie czuli się na swój sposób za nas, młodych, odpowiedzialni – za nasze poglądy, gusta estetyczne, podejście do świata. I kształtowali nas, ale nie drogą „rozmów uświadamiających”, tylko pokazując, że można inaczej żyć – wprowadzając w piękny świat: ludzi, książek, środowisk (Piwnicy Piotra Skrzyneckiego czy teatru Tadeusza Kantora). Wuj, mimo że był bardzo zajęty, kiedy się zbierali młodzi w jego domu, lubił do nas przychodzić, choćby po to, by przez godzinkę pograć z nami w brydża.
***
Intensywne życie w Krakowie nie zawsze sprzyjało studiowaniu. W efekcie przerwałam studia, przez dwa lata pracowałam w Muzeum Archeologicznym w Krakowie, a potem pojechałam do Wrocławia i tam skończyłam archeologię. Do Krakowa już nie wróciłam, ale często pojawiałam się u Turowiczów i przyjaciół pozyskanych podczas studiów i pracy. Gdy w latach 80. przyjeżdżałam do Krakowa, by przygotować wystawy ceramiki w Muzeum Archeologicznym, Taś skrupulatnie przysyłał mi po wernisażu wszystkie wycinki prasowe na ten temat.
Przy okazji każdego pobytu nocowałam, oczywiście, przy Lenartowicza. Kiedyś zdarzyło mi się nawet uratować życie Joanny: brała kąpiel przy nieszczelnym piecyku gazowym do podgrzewania wody i podtruła się tlenkiem węgla. Była już nieprzytomna, kiedy ją znalazłam. Z Joanną przez jakiś czas byłam zresztą bardziej zżyta niż z Magdaleną, najmłodszą Turowiczówną, moją rówieśnicą: asystowałam jej podczas przyrządzania eksperymentalnych potraw (często kompletnie niejadalnych), jeździłyśmy razem na wycieczki, m.in. do Luborzycy i Goszyc. Kiedyś wyjechałyśmy nawet w trójkę, razem z Babciozią, do Doliny Chochołowskiej. Obarczone zresztą przez babcię Kernową mnóstwem pakuneczków, tobołeczków i drobiażdżgów.
W Krakowie odwiedzałam też babcię Tikę, czyli Zofię z Zarzyckich Schroederową, trzecią żonę dziadka Artura Schroedera i dawną guwernantkę z Goszyc mojej mamy i cioci Anny (najpierw mieszkała przy ulicy Rękawki w Podgórzu, potem w małym mieszkaniu przy ulicy Komorowskiego pod Salwatorem). Brat babci Tiki był przed wojną pułkownikiem Wojska Polskiego; stacjonował w Wilnie. Jeżdżąc do brata, Tika spotykała się z moją babcią, czyli Marią Grudzińską, i zdawała sprawę z tego, co się dzieje u jej starszej córki (a mojej mamy) w Goszycach. Ponieważ nie było osobistych kontaktów między babcią Grudzińską a Babciozią (Maria Grudzińska oddała Irenę na wychowanie na zasadzie absolutnego zawierzenia), to było jedyne – poza listami córki – źródło wiedzy o tym, jak Irena żyje. Po wojnie Tika była przez wiele lat katechetką. Prowadziła też archiwum Tygodnikowo-Znakowe przy Kanoniczej.
***
Dopóki żyła Babciozia gospodarskim okiem omiatała wszystkie domy, oceniając, co komu jest potrzebne. W jednym z jej listów do mojej mamy czytam, że „Lusia potrzebuje kogoś do pomocy” albo ciocia Anna prosi, by mama kupiła 10 kilo cukru, bo w Krakowie nie można dostać. I niech broń Boże nie wysyła tego pocztą, bo wybierają się z Jerzym do Wrocławia, więc sama cukier odbierze. Już sobie zresztą przygotowała na tę okoliczność „woreczek z Goszyc, ten ze sznureczkami”. Bo istniał jeszcze wówczas goszycki woreczek na cukier, z czasów wojny, do przechowywania sypkich produktów w większych ilościach.
Wyobrażam sobie, jak oboje Turowiczowie przyjeżdżają do moich rodziców. Wuj Jerzy, jak zwykle zalatany, mnóstwo spotkań i spraw, a po wszystkim pakuje z ciocią Anną te dziesięć kilo i idą na dworzec (z Norwida to tylko kawałek). I wszystko jest jakoś spójne – nie ma w tym żadnego dysonansu. Mimo, że to wuj Jerzy był najważniejszy i wszystko jemu było podporządkowane. Było ważne, co on myśli, jak zareaguje na jakieś nasze postępowanie. Jego autorytet był dla nas naturalny, choć nigdy niczego nie komentował ani nie oceniał. To robiła ciocia Anna, Taś przyjmował do wiadomości. Wystarczyło jego spojrzenie albo uśmiech. Reakcja szalenie delikatna, z reguły bez słów. I wszystko było wiadome.
Kraków, 17 maja 2011 r.
DOROTA SCHROEDER-SZUFA (ur. w 1947 roku we Wrocławiu) jest archeologiem (studiowała na Uniwersytecie Jagiellońskim i Wrocławskim); specjalizacja: ceramika. Pracowała m.in. w Muzeum Archeologicznym w Krakowie i w Muzeum ASP we Wrocławiu. Kuratorka wystaw.
Jest córką Ireny z Grudzińskich Schroeder, wychowanicy Goszyc, i prof. Jerzego Schroedera, chemika, zaprzyjaźnionego z rodziną Anny z Gąsiorowskich Turowiczowej. Mieszka we Wrocławiu.
Wysłuchała i napisała: Anna Mateja
© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego
[1] Lekturę opowieści Doroty Schroeder należy poprzedzić poznaniem relacji jej siostry, Teresy Schroeder-Starowieyskiej, i kuzynki, Agnieszki Skąpskiej.