Anna Szałapak

 

Najpierw był „Tygodnik Powszechny”, który, jako ważne w czasach PRL-u pismo społeczno-kulturalne, czytało się w moim domu rodzinnym. I nie mogło być inaczej…

Jerzego Turowicza poznałam w Piwnicy pod Baranami, gdzie pojawiłam się w styczniu 1979 roku. To był dla Piwnicy trudny czas, po odejściu gwiazd i wielkich osobowości. Nie było już Ewy Demarczyk, Krysi Zachwatowicz, Krzysia Litwina, Miki Obłońskiego, Mieczysława Święcickiego. Irena Wiśniewska wyjeżdżała do Paryża, Ola Maurer chyba była w ciąży. Wiesio Dymny zmarł w lutym 1978 roku. Nie występował już Leszek Długosz.

Była wspaniała Halinka Wyrodek, a Marian Dziędziel, który święci teraz zasłużone aktorskie triumfy, śpiewał m.in. „Ulubiony mój surdut granatowy” do słów „Wspomnień” Ambrożego Grabowskiego i muzyki Zygmunta Koniecznego. Poza dwoma filarami Piwnicznymi – Piotrem Skrzyneckim i Zygmuntem właśnie – niewielu artystów ze starego składu pozostało, tak że Piotr w tamtym czasie nawet nie nazywał Piwnicy kabaretem, ale rewią piosenek.

Przyszłam razem z kilkoma innymi dziewczynami, m.in. Anią Klimas, Elą Armatys, Wiką Bisztygą, Danusią Kulawik, Grażyną Rybowicz, by śpiewać chórki w spektaklu Piwnicznym z 1977 roku „Tu nie chodzi o Mozarta ani o Chopina”. Spektakl, wedle fragmentów „Dzienników” Witolda Gombrowicza, wyreżyserował Andrzej Maj. Wszystkie dziewczyny, poza mną, śpiewały w chórze „Słowianek”; ja – tańczyłam, a śpiewałam prywatnie, akompaniując sobie na gitarze, ballady Bułata Okudżawy i ballady angielskie. Konieczny powiedział po przesłuchaniu: „Logicznie podany tekst”. Uznałam to za komplement… Piotr zaprosił mnie na występ w najbliższą sobotę. Byłam przerażona, ale zaśpiewałam. Oczywiście, jako debiutantka, przed właściwym programem[1].

Nie pamiętam kiedy, ale dość szybko po moim debiucie, Jerzy Turowicz przyszedł za kulisy po jednym ze spektakli i mnie skomplementował. To musiało być dość wcześnie, bo śpiewałam wówczas jeszcze w jakimś chórku – miałam też własne numery, ale Piotr wymagał, by śpiewać także w chórkach – mimo to jakoś mnie tam pan Jerzy wypatrzył. Szalenie mnie to zmotywowało. Młody człowiek, jeszcze artysta, jest bardzo niepewny wartości tego, co robi. Na dodatek występowałam po takich indywidualnościach, jak wszyscy przed chwilą wymienieni. To, że taki widz jak Jerzy Turowicz – autorytet! – zauważył i docenił mnie – nieznaną, młodą solistkę, która czasami jeszcze występuje w chórkach, dodało mi sił i wiary w siebie.

Siadał przeważnie w pierwszym rzędzie, zakładał ręce, trochę zadzierając głowę, bo siedzenie tuż pod sceną chyba było niewygodne. Czasami przychodził z kasprzakiem – wielkim magnetofonem kasetowym – i trzymając go na kolanach, nagrywał każdy mój występ, mimo że własny recital zaczęłam śpiewać dopiero w 1987 roku. Pan Jerzy był więc moim pierwszym realizatorem i dokumentalistą.

Piotr Skrzynecki, co tu kryć, nie lubił, żeby mu ktoś, przez to wyróżnianie, tak wyraźnie wystawał ponad grupę. Zespół to zespół – trzeba ludzi trzymać krótko. Któregoś dnia powiedział jednak do Jerzego, mając mnie na myśli: „Aleśmy ją fajnie wychowali”. Jerzy na to: „Ania sama się wychowała”. Tak mi się zrobiło przyjemnie, że mnie wybronił i ściął trochę tego Piotra! Co nie zmienia faktu, że kształtowali mnie, jako człowieka i jako artystkę, obaj.

***

I tak to się zaczęło. Chyba z każdej podróży zagranicznej pana Jerzego otrzymywałam od niego karteczkę z pozdrowieniami. Jeżeli wiedział, że się interesuję jakąś tematyką, choćby szopkami bożonarodzeniowymi i kultem żłóbka, właśnie tego typu kartki otrzymywałam, np. z podróży do Izraela wysłał kartki z Betlejem i z Nazaretu.

Kiedyś opowiedziałam panu Jerzemu, jak poszłam do Musée d’Orsay w Paryżu, by w spokoju obejrzeć obrazy impresjonistów. No i oglądałam: tu Monet, tam Manet, Cézanne, Gauguin. Oglądałam kolejne obrazy – o zgrozo! – bez większego wrażenia. I nagle, na końcu ekspozycji, zobaczyłam „Pokój van Gogha w Arles”… Żadna reprodukacja nie jest w stanie oddać siły ekspresji tego koloru, światła, środków wyrazu. Odczułam to dzieło niebywale mocno i to właśnie powiedziałam panu Jerzemu: że wszystko, co oglądałam tamtego dnia, wydało mi się niczym w porówaniu z obejrzanym van Goghiem. Nie pamiętam, czy Turowicz podzielał mój zachwyt, ale później sporo otrzymywałam od niego pocztówek, właśnie z reprodukcjami obrazów van Gogha. Albo Paula Klee, którego malarstwo z kolei bardzo podobało się Jerzemu.

Odwzajemniałam ten gest, jeśli tylko i mnie udało się wyjechać.

W stanie wojennym byliśmy zapraszani z Piotrem Skrzyneckim i Zbyszkiem Preisnerem do domu przy Lenartowicza. Czasem byłam sama zapraszana, bo mieszkałam przy Mazowieckiej, czyli niedaleko. Pamiętam piętrzące się od podłogi po sufit książki, powiązane sznurkami stosy gazet, w tym „Tygodniki”. Chodziło się tunelami. Rozumiałam to: też gromadzę książki i czuję poważne wątpliwości, czy można wyrzucić gazetę, w której „jest coś ważnego”.

Nie rozmawialiśmy o polityce. Właściwie trudno byłoby powiedzieć, że „rozmawialiśmy”, bo pan Jerzy był przecież bardzo małomówny, aczkolwiek wiadomo było, że on się wszystkim interesuje, przede wszystkim sztuką. Sporo dyskutowaliśmy o malarstwie. Znowu: jeżeli tylko zdradzałam, że coś mi się podoba, otrzymywałam album w prezencie (mam całą półkę albumów od Jerzego otrzymanych). Rozmawialiśmy więc o sztuce albo wymienialiśmy się wrażeniami po podróżach.

Kiedyś przedziwnym zbiegiem okoliczności pojechałam do Meksyku, co było moim marzeniem. Zauważyłam wtedy, że w folklorze meksykańskim, równie bogatym jak polski, obecny jest ten sam motyw kolorystyczny, który znamy z pasów łowickich. Skąd on się tam wziął? Jak jest możliwa taka zbieżność? Podzieliłam się z panem Jerzym tymi dociekaniami, a on mi na to, że powinnam to zbadać i napisać na ten temat tekst, najlepiej dla „Tygodnika Powszechnego”. Nic z tego nie wyszło, bo Piwnica była absorbująca, a Piotr szalenie wymagający, do tego dochodziły obowiązki zawodowe w Muzeum Historycznym przy Rynku Głównym, więc nie miałam czasu na naukowe penetracje (nawiasem mówiąc, Jerzy odwiedzał mnie czasami w pracy, choć musiał się wdrapywać aż na czwarte piętro kamienicy). Raz tylko udało mi się skorzystać z zaproszenia Jerzego na łamy „Tygodnika”: w 1996 roku opublikowałam tekst „Z szopką krakowską w Nowy Rok”[2]. Teraz żałuję, że nie korzystałam częściej z możliwości pisania do pisma Turowicza.

Wracając do domu przy Lenartowicza. Kiedy zaczęłam tam przychodzić, pan Jerzy już chyba nie palił papierosów, ale pani Anna wciąż paliła jak smok. Z reguły przesiadywaliśmy w gabinecie pana Jerzego, gdzie znajdowało się jego biurko założone papierami. Obok stał mały, okrągły stoliczek, na którym pani Anna podawała kawę i coś do przegryzienia, np. keks.

Pani Anna lubiła opowiadać, była erudytką, żywą i błyskotliwą. Pan Jerzy z kolei bardziej lubił słuchać niż mówić, ale lubił przebywanie w towarzystwie, wydawał się chłonąć to, co ludzie opowiadali. Kiedyś pani Anna z werwą opowiadała o podróży Jerzego, z której dopiero co wrócił. Jerzy słuchał z zainteresowaniem, po czym zwrócił jej uwagę: „Ależ Anno, to ja tam byłem”. A pani Anna na to: „Ale ja wiem”.

***

Pan Jerzy był autorytetem, ale jednocześnie miał w sobie jakiś rodzaj delikatności, wręcz aksamitności. W obcowaniu z nim czuło się wielką kulturę. Takich ludzi brakuje teraz najbardziej. Nie tylko ze względu na ich sposób bycia, także rozumienia, czym jest w naszym życiu kultura, o ile jest ważniejsza, co do zasady, np. od polityki czy gospodarki. Tymczasem Jerzy znał się na sztuce, na literaturze, na teatrze, nawet na modzie. Bywał chyba na wszystkich wernisażach, premierach teatralnych, pokazach kinowych. Wyobrażam sobie, że pan Jerzy nawet wówczas kiedy chciał jeszcze zostać inżynierem i konstruować samoloty, był przekonany, że to kultura jest najważniejsza.

Na wszystko miał swój pogląd, nigdy jednak nie przedstawiał swojej opinii ekspansywnie. To zresztą pewien fenomen: obecność Jerzego była dla jego przyjaciół ważna i znacząca, jakby odwrotnie proporcjonalna do tego, ile mówił, bo mówił niewiele, choć lubiliśmy go słuchać. Można powiedzieć, że był duszą towarzystwa, ale w inny sposób niż zazwyczaj rozumie się to wyrażenie. Jerzy po prostu był i całą swoją obecnością skupiał ludzi wokół siebie.

Śpiewałam dla Jerzego na imprezach „Tygodnikowych”. Zaśpiewałam dla niego także po raz ostatni (m.in. piosenki Agnieszki Osieckiej) – podczas jego pogrzebu w Tyńcu, w bazylice benedyktynów.

Ostatni raz widziałam się z Jerzym mniej więcej miesiąc wcześniej, w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia 1998 roku. Wraz z Jackiem Wójcickim, wcześniej też ze Zbigniewem Preisnerem, mieliśmy zwyczaj odwiedzać w przebraniu kolędników różne znajome domy. Turowicz nie opuszczał już wtedy mieszkania. Na koniec wizyty pan Jerzy odprowadził nas do przedpokoju i pamiętam, jak się przejmowałam, że tak długo stoi a na pewno go to męczy. Poprosiłam więc, by jednak usiadł, chciałam przynieść krzesło. „Nie mogę siedzieć, kiedy ty stoisz” – odpowiedział.

Mocno przeżyłam jego śmierć, podobnie jak dwóch innych, bliskich mi duchowo osób: Agnieszki Osieckiej w marcu 1997 roku i Piotra Skrzyneckiego w kwietniu 1997 roku. Im trojgu zawdzięczam najwięcej. Miałam szczęście, że trafiłam na takich ludzi: dużo się od nich nauczyłam, ale było mi też dane zaprzyjaźnić się z nimi.

„Szkołę życia” rozpoczęłam od Piotra: piękną, ale i trudną, bo Piotr był niesłychanie wymagający. Przy nim uczyłam się tego zawodu, szukając swojej artystycznej drogi. Współpraca z Piotrem przypominała jednak chodzenie po cienkim lodzie, cały czas nie wiadomo było, co się wydarzy. Jerzy zapewniał spokój, absolutne poczucie zrozumienia i akceptacji. We wszystkim. Piotr nawet był chyba o ten autorytet Jerzego, jakim cieszył się w Piwnicy, odrobinę zazdrosny… Ale przypominam też sobie, jak mnie kiedyś powitał: „Spóźniłaś się, a Jerzy już czeka!”. Niezadowolony, że każę czekać takiemu widzowi.

Jerzy Turowicz – podobnie jak Agnieszka Osiecka, która z kolei potrafiła słuchać, podsuwała kapitalne pomysły sceniczne i sypała anegdotami – dał mi rzecz niebywale cenną: utwierdził mnie w poczuciu własnej wartości i sensu tego, co się robi. O ile Piotr nie lubił chwalić (nawet powiedział mi kiedyś ni to żartując, ni to na serio: „No, muszę panią trochę poniżyć…”), o tyle Jerzy działał jak balsam: nigdy mnie nie krytykował, nie skąpił wyrazów uznania. Zarówno wtedy, gdy śpiewałam wiersz Tetmajera „Przychodzę cię popieścić, czemu ci tak smutno…”, „Annę Csillag” – połączenie wiersza Leśmiana z fragmentem „Księgi” Schulza, „Psalm” Miłosza, „Białe zeszyty” Osieckiej czy piosenkę gazetową „Protopopowie” Zbyszka Preisnera, który napisał muzykę do opublikowanego w prasie paszkwilu o niecnym małżeństwie radzieckich łyżwiarzy figurowych, sławnych i utytułowanych, którzy w pewnym momencie wybrali wolność na Zachodzie. „Zapomnieć, zapomnieć o nich na zawsze” – śpiewaliśmy ze Zbyszkiem w refrenie…

Jerzy przekonał mnie, że to co robię jest w porządku, że nie mam się czego wstydzić. Dzięki niemu nabrałam pewności siebie, co w sztuce zawsze jest ważne – nigdy przecież nie wiemy, jaką wartość ma to, co robimy. Jego wsparcie dało mi siłę i śmiałość, by rozwinąć skrzydła.

 

Kraków, 11 listopada 2011 r.

 

Dr ANNA SZAŁAPAK (ur. w 1952 roku w Krakowie – zm. w 2017 roku w Krakowie) była znakomitą pieśniarką; w latach 1979–1997 związana z kabaretem Piwnica pod Baranami Piotra Skrzyneckiego. Współpracowała m.in. z Ewą Lipską, Zygmuntem Koniecznym, Janem Kantym Pawluśkiewiczem, Zbigniewem Preisnerem, Andrzejem Sikorowskim, Grzegorzem Turnauem. Koncertowała w kraju i zagranicą. Wydała m.in. następujące płyty: Anna Szałapak z Piwnicy pod Baranami (Wydawnictwo Muzyczne, Warszawa 1991), Koncert w Trójce, czyli z czego składa się świat (Pomaton EMI, Izabelin 1999), Żywa woda, czyli rzeka nierzeczywista (Pomaton EMI, Izabelin 2000), Serca na rowerach (Polskie Radio SA, Warszawa 2004).

Z wykształcenia była etnografem, pracowała w Muzeum Historycznym Miasta Krakowa, gdzie sprawowała opiekę nad konkursem szopek krakowskich i obchodami Lajkonika. Kuratorka wystaw, autorka albumów i doktoratu na temat szopek krakowskich (Szopka krakowska jako zjawisko folkloru krakowskiego na tle szopki europejskiej. Studium historyczno-etnograficzne, Muzeum Historyczne Miasta Krakowa, Kraków 2012). Mieszkała w Krakowie.

 

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

 

© Copyright by Fundacja Jerzego Turowicza

[1]        O latach spędzonych w Piwnicy pod Baranami Anna Szałapak opowiada też w książce Joanny Olczak-Ronikier Piwnica pod Baranami, czyli koncert ambitnych samouków, wyd. Tenten, Warszawa 1994.

[2]        Anna Szałapak, Z szopką krakowską w Nowy Rok, „Tygodnik Powszechny” nr 1, 7 stycznia 1996, s. 14.