Anna Niżegorodcew

 

Do Jerzego Turowicza mówiłam „wuju”, ale nasze pokrewieństwo było dalekie: wuj Jerzy był skoligacony przez swoją mamę, Klotyldę z domu Turnau, z moim ojcem, Adamem Turnauem.

Rodzina wywodzi się od Jakuba Turnaua, którego dziećmi byli m.in. Henryk, dziadek wuja Jerzego, i Ludwik, mój pradziadek. Ludwik miał dwóch synów; jednym z nich był Karol, lekarz i oficer austriacki, którego synem był mój ojciec, Adam. Grobowiec Jakuba Turnaua (odnowiony w ostatnich latach staraniami rodziny) znajduje się przy starym kościele niedaleko ruin zamku w Dobczycach. Dworu rodzinnego w Gaiku koło Dobczyc niestety już nie ma; w tym miejscu znajduje się zbiornik wody pitnej dla Krakowa.

***

Bliskie kontakty z Turowiczami utrzymywali moi rodzice, przede wszystkim mama – Bogna (to drugie imię, ale pierwszego – Bogusława, mama nie używała) z Miksiewiczów Turnau.

Z wczesnego dzieciństwa pamiętam, że kilka razy nasze rodziny wspólnie spędzały wakacje, m.in. ok. roku 1950 w Makowie Podhalańskim. Joanna Turowiczówna jest dwa lata ode mnie starsza i z nią bawiłam się najwięcej. Gdy zapadła na jakąś dziecięcą chorobę i musiała być odseparowana od sióstr, przyprowadzono ją do nas, do naszej rodzinnej kamienicy przy Straszewskiego 21. Pamiętam zabawę, którą wymyśliła Joanna, w duchaczki: zamykałyśmy się w jednym z pokoi, gasiłyśmy światło i udawałyśmy duchy. Joanna wywarła na mnie dość duży wpływ: inteligentna, z dużą wyobraźnią, oczytana. Z reguły nie lubiłam ustępować, ale ona była naturalną liderką.

To był okres najbliższych kontaktów z Turowiczami, który skończył się mniej więcej w połowie lat 50. – wraz z postępującą chorobą mojej mamy. Wuj Jerzy i ciocia Anna pozostali jednak dla niej jednymi z najważniejszych osób w życiu. Oboje odwiedzali nas bardzo rzadko, co mnie nie dziwi. Wuj Jerzy był mocno zajęty; ciocia Anna, znając naszą domową sytuację, myślę nie chciała się narzucać.

Sedno kontaktów z Turowiczami tkwiło gdzie indziej: dla mojej rodziny byli oni, jak i czytany przeze mnie od młodzieńczych lat „Tygodnik Powszechny”, źródłem wiedzy o otwartym katolicyzmie. Niewątpliwie oni moją rodzinę formowali światopoglądowo, religijnie, ale w bardzo delikatny, nie narzucający niczego sposób.

Szczególnie dla mojej mamy, osoby rozbudzonej duchowo, która na powrót odkryła dla siebie wiarę i Kościół, ten wpływ wuja Jerzego i cioci Anny był ważny. Turowiczowie byli właściwie najlepszymi partnerami do rozmów na takie tematy, ale przede wszystkim udostępniali mamie książki o treści religijnej ze swojego ogromnego księgozbioru. Przez całe lata chodziłam na Lenartowicza i przynosiłam książki, które wuj Jerzy albo ciocia Anna polecali. Za każdym razem otwierali dwa zeszyty: w jednym zapisywali wypożyczone książki, w drugim – kto jaką książkę posiada (a mieli stałych czytelników!).

Rozmowy z wujem, prowadzone w czasie tych książkowych okazji, były bardzo zdawkowe. Wuj Jerzy był serdeczny (miał charakterystyczny gest wyciągania ręki: szeroko, robił dłonią taki półokrąg w powietrzu[1]), na pewno otwarty na kontakty, ale małomówny i nieco wycofany – wyraźnie czekał na inicjatywę rozmówcy. Tymczasem ja byłam w wieku jego córek i nie byłam dla niego partnerem do rozmowy. Na dodatek wuj mnie onieśmielał. Kontakty sprowadzały się więc do tego, że „trzeba dać Busi [czyli mojej mamie] książki”.

Byłam jednak przekonana, że mam do czynienia z człowiekiem wielkiego formatu. Miałam do niego szacunek i miłość wynikającą z więzi rodzinnych. Do tego dochodziło przekonanie o istniejącym między nami porozumieniu duchowym. Wszystko to razem blokowało mnie jednak podczas rozmowy z wujem.

Ciocia Anna natomiast potrafiła być szorstka – nie miała w sobie cienia pustej czułostkowości czy wylewności. Miała jednak… zmysł praktyczny, co okazało się dla mnie dosyć ważne, bo sama, jako młoda osoba, nic nie potrafiłam zrobić: nie miał mnie kto nauczyć szyć czy gotować, cały czas siedziałam w książkach. Pamiętam, że kiedyś zastałam ciocię Annę przy obszywaniu dziurek na guziki – zainteresowało mnie to i zostałam przez nią tej umiejętności nauczona.

Z wizyt pamiętam obszerne, zabałaganione, ale jednak znakomicie funkcjonujące mieszkanie na trzecim piętrze kamienicy. I kolejnych jego sublokatorów: Joannę i Wojciecha Plewińskich, ks. Adama Bonieckiego, panią Zofię Kernową, która zamieszkała z córką i zięciem w ostatnich miesiącach życia.

***

Moje kontakty z Turowiczami nie były zbyt intensywne – w pamięci mam tylko okruchy.

Choćby takie zdarzenie z lat 80. Jak wiadomo wuj Jerzy nie promował swojej rodziny, o czym sama się przekonałam, gdy napisałam recenzję z pewnej książki, poleconej zresztą przez ks. Józefa Życińskiego. Zadzwoniłam do wuja Jerzego z pytaniem, czy zdecydowałby się ją opublikować. „Pokaż tekst, on się musi sam obronić” – usłyszałam. Przyniosłam więc recenzję z bijącym sercem na Lenartowicza… Ostatecznie recenzja nie ukazała się w „Tygodniku”, „bo tekst nie jest publicystyczny”, jak miała powiedzieć red. Józefa Hennelowa, ale w miesięczniku „W Drodze”.

Gdy mieszkałam przy Krowoderskiej, po sąsiedzku z Dunikowskimi (czyli z siostrzenicą wuja Turowicza i jej mężem), widywałam dość często wuja Jerzego i ciocię Annę. Pamiętam wybory prezydenckie w 1990 roku, spotkaliśmy się na klatce schodowej: „Nie chcemy, ale musimy zagłosować na Wałęsę, bo przecież Tymiński to jest koszmar!”. Znakomicie ich rozumiałam, ale sama – w proteście, że w pierwszej turze wyborów prezydenckich przepadł taki człowiek jak Tadeusz Mazowiecki – nie wzięłam udziału w głosowaniu. Oczywiście oboje Turowiczowie – jak zresztą całe najbliższe mi otoczenie, ze mną włącznie – głęboko zaangażowali się w zmiany, jakie się rozpoczęły w Polsce w wyniku obrad Okrągłego Stołu.

Pamiętam ich z Kolegiaty św. Anny, gdzie chodzili na msze niedzielne odprawiane przez ks. Józefa Tischnera o godz. 13.00 (nim mu je wymówiono w 1995 roku). Spotykaliśmy się pod kościołem.

W grudniu 1997 roku redakcja „Tygodnika Powszechnego” zorganizowała wujowi Jerzemu uroczyste 85. urodziny. Chciałam w tym uczestniczyć, ale nie zostałam zaproszona. Było mi przykro… W wieczór tej uroczystości wydarzyło się jednak coś zdumiewającego, czego do dzisiaj nie wyjaśniłam: ktoś przekazał mi przez posłańca olbrzymi bukiet czerwonych róż. Ubzdurałam sobie, że to od… wuja Jerzego. I tak mi było przyjemnie – on o mnie pamiętał!

To są tylko drobiazgi, ale z drugiej strony, tak się chyba definiuje prawdziwą przyjaźń: nie trzeba sobie cały czas świadczyć przysług i zapewniać o przywiązaniu. Najważniejsza jest więź i świadomość, że ten człowiek jest, że gdyby się cokolwiek stało, można się do niego zwrócić.

Na podobnej zasadzie ceniłam sobie kontakt z ks. prof. Juliuszem Turowiczem, bratem wuja Jerzego, który odwiedzał moją mamę, ale też wsparł mnie w trudnym momencie mojego życia. Był podobny do wuja Jerzego ze swoją cichością i wycofaniem, choć lubił też opowiadać kawały. Był bardzo pogodnym człowiekiem.

***

„Tygodnik Powszechny” czytam do dzisiaj, choć nie podzielam poglądów redakcji w każdej sprawie. Nie zaakceptowałam np. decyzji o usunięciu ramek ks. Mieczysława Malińskiego w 2006 roku po ujawnieniu, nigdy zresztą nie udowodnionej, współpracy ks. Mieczysława z SB. Sam ks. Maliński boleśnie przeżył to odrzucenie. Do dzisiaj uważam, że taka decyzja nie była w żaden sposób zgodna z myśleniem, jakie charakteryzowało Jerzego Turowicza.

Cieszę się natomiast, że nie uległy zerwaniu kontakty mojej rodziny z Turowiczami. Następne pokolenie wciąż utrzymuje ze sobą więzi, m.in. moje dzieci, Szymon Niżegorodcew i Kaja Hołubowska, z małżonkami i dziećmi, przyjaźnią się z rodziną wnuka wuja Jerzego – Martą i Michałem Smoczyńskimi oraz ich dziećmi. Jeżdżą do Goszyc; sama odwiedziłam rodzinny dwór cioci Anny kilka razy.

Kraków, 2 marca 2011 r.

Prof. ANNA NIŻEGORODCEW (ur. w 1943 roku w Krakowie) jest anglistką i psychologiem; pracuje w Instytucie Filologii Angielskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego

[1]        Sposób podawania ręki przez Jerzego Turowicza opisuje też Jerzy Pilch w felietonie Okno jest otwarte („Tygodnik Powszechny” nr 7, 14 lutego 1999, s. 20): „Turowicz zresztą podawał rękę w dość specjalny sposób, gestem z lekka koszącym, wysoko unosił ramię, łokieć, jakby niekiedy specjalnie serdeczny lot chciał nadać wyciągniętej dłoni. Tak. Ludzie nieraz umierali z wrażenia, że on się z nimi wita, a on po prostu witał się z nimi”.