Anna Grocholska

Moja rodzina najprawdopodobniej poznała Jerzego Turowicza przez siostry franciszkanki z Lasek. Tam musieliśmy się zobaczyć po raz pierwszy, może nawet tuż po wojnie.

Bliżej poznałam Jerzego dopiero w 1957 roku, kiedy powstawał w Warszawie Klub Inteligencji Katolickiej, w którym bardzo chciałam założyć sekcję charytatywną. Proszę sobie wyobrazić, że nie pozwolono na to! Od pomagania miało być państwo, a nie Kościół czy organizacje prowadzone przez prywatne osoby. Tymczasem w powstanie Klubu zaangażowali się m.in. Stanisława Grabska, Aniela Urbanowiczowa, Tadeusz Mazowiecki, Jerzy Zawieyski, i był to przejaw prawdziwie obywatelskiego, samodzielnego działania.

***

Czas po 1956 roku wspominam jako niesłychanie dynamiczny, chociaż nie było w nas poczucia przełomu – przynajmniej ja tak to pamiętam. Przekonanie, że doszło do radykalnej zmiany pojawiło się dopiero w 1989 roku. Po Październiku byliśmy po prostu zadowoleni, że możemy działać, ale z drugiej strony byliśmy tak nawykli do ciągłych odmów ze strony władzy… Choćby przy okazji starań o paszport. Mnie odmawiano jego wydania przez kilka lat, od 1958 do 1963 roku, usilnie namawiając do podjęcia współpracy z SB. Miałam zresztą stałego anioła stróża, który mnie brał na spytki; z reguły mówiłam mu: „Proszę pana, ale jestem taka szczera… Nie utrzymam tego w tajemnicy!”. I tak robiłam: po każdym spotkaniu mówiłam na prawo i lewo, czego ode mnie chcieli. Zawsze jednak serdecznie z pracownikami SB rozmawiałam.

Kiedy już paszport dostałam, wyjechałam m.in. do Rzymu, gdzie akurat trwał Sobór. Jerzy uczestniczył w obradach, a Anna stała się moim przewodnikiem – świetnie znała Rzym i pokazywała mi miejsca, których nikt nie znał. Nawet nie wiem, gdzie ona się tego nauczyła?

Wracając do życia w PRL-u. Odmowy i utrudnienia ani mnie, ani ludziom z mojego ówczesnego otoczenia, nie podcinały skrzydeł, co w dużej mierze zawdzięczam formacji rodzinnej. Jednego z moich dziadków, Seweryna Czetwertyńskiego z Podlasia, mimo jego endeckich poglądów, lubelscy chłopi przez 25 lat wybierali na posła. Przypuszczam, że wyborcy docenili w nim to, że w Sejmie walczył o ich, a nie swoje sprawy; znaczenie mogła mieć i pasja społecznikowska dziadka, bo m.in. przekazał chłopom ziemię, na której zbudował dla nich szkołę i kościół.

Ani w rodzinie mojej mamy, ani ojca nie było zresztą typowo polskich ciasnot, raczej patrzenie pod jak najszerszym kątem.

Mama, Barbara z Czetwertyńskich Grocholska, należała do organizacji „Bratki”, prowadzonej przez ks. Władysława Korniłowicza, która formowała charaktery na bardziej otwarte i samodzielnie myślące. Była zresztą uosobieniem dobroci. Nigdy nie usłyszeliśmy od niej ubolewań w rodzaju: gdyby to było tak, jak przed wojną, kiedy mieliśmy etc. A przecież straciliśmy wszelkie tzw. dobra i to pokaźne. Poza tym, mimo że w domu było dziesięcioro dzieci, tak podczas okupacji jak po wojnie, zawsze przygarniano dzieci rodziny bądź przyjaciół, którymi z różnych powodów nie mogli zajmować się rodzice. Choćby naszą kuzynkę, kiedy jej mama była w obozie w Rawensbrück (kuzynka walczyła później w powstaniu pod dowództwem mojego ojca).

Ojciec, płk Adam Remigiusz Grocholski, dyplomowany wojskowy, podczas wojny oficer Armii Krajowej „Waligóra”, był najstarszym żołnierzem walczącym w powstaniu warszawskim. Ciężko raniony podczas walk na Mokotowie przeszedł przez obóz w Pruszkowie[1]. Poza nim, walczyła czwórka jego dzieci (pod jego dowództwem dwoje najstarszych), zaś nasza mama pracowała w szpitalu. Znalazła się zresztą w powstaniu przez zupełny przypadek – przedarła się z Lasek na Stare Miasto, by dowiedzieć się, co się dzieje z jej starszymi dziećmi i mężem. Potem sytuacja stała się jednak tak beznadziejna, że nie było mowy o dotarciu na Mokotów, gdzie walczyli. Można powiedzieć: piekło na własne życzenie, ale… Pracowała w szpitalu, w którym opiekowano się też kilkoma żołnierzami niemieckimi. Kiedy Niemcy chcieli zlikwidować szpital, rozstrzeliwując wszystkich jego pacjentów, mama płynną niemczyzną wyjaśniła, że w szpitalu udziela się pomocy wszystkim rannym, także ich kolegom. Uratowała wówczas cały szpital i została odznaczona Krzyżem Walecznych.

Też rwałam się do powstania, ale mama powiedziała, że to wykluczone, bo jeśli oni nie wrócą, stanę się najstarsza w rodzinie i będę musiała zająć się młodszym rodzeństwem. Ale ja wierzyłam – absolutnie i bezapelacyjnie – że wszyscy wrócą. Dzięki temu doświadczeniu wiem, co to znaczy wiara dziecka… Antoni Marylski po powrocie jednego z moich braci, Michała, zaczął oswajać nas z myślą, że poza nim nikt z rodziny nie wróci. Powiedziałam sobie wówczas w duchu: „O nie, mój drogi, wszyscy wrócą”. I wrócili. Ale jaka byłaby to dla mnie próba, gdyby mi ich Pan Bóg zabrał? Czy nie załamałaby się moja wiara?

Całe życie uważam, że ocalenie zawdzięczamy modlitwom dwóch osób: mojej mamy i siostry mojego dziadka ze strony ojca, Marii Grocholskiej, karmelitanki z krakowskiego klasztoru przy Łobzowskiej, która zmarła w opinii świętości. Dzięki nim przeżyliśmy rok 1944 wszyscy!!!

Mikołaj – miał 18 lat; mieszka w USA

Barbara – 17 lat; mieszka w Zakopanem (po mężu Kurkowiak)

Remigian – 16 lat; mieszka we Francji

Michał – 15 lat; mieszka w Warszawie

Anna – 13 lat (czyli ja); mieszka w Warszawie

Ignacy – 11 lat; mieszka w USA

Franciszek – 10 lat; mieszka we Francji

Włodzimierz – 8 lat; mieszka w USA

Piotr – 5 lat; dyrektoruje szkole dla niewidomych w Laskach; prywatnie mąż młodszej córki Jacka Woźniakowskiego, Anny

Elżbieta – 4 lata; mieszka w Laskach, prywatnie żona Krzysztofa Zanussiego

***

Co też ważne, moja rodzina – ze strony i mamy, i taty – była religijnie poszukująca. Brat mojej mamy zarzucał co prawda swojej rodzinie, Czetwertyńskim, że porzucili prawosławie dla katolicyzmu z powodów koniunkturalnych, nie duchowych, ale faktem jest, że rodzice mojej mamy patrzyli na katolicyzm świadomie, szeroko. Na przykład mama korzystała z mszału rzymskiego, co było przed Soborem raczej niespotykane, a bez którego trudno było się połapać, o co chodzi w odprawianej po łacinie, na dodatek cicho, mszy.

Ważnym w mojej rodzinie miejscem były Laski, gdzie ja i młodsze rodzeństwo przetrwaliśmy czas powstania. Tam moja mama, we współpracy z młodym księdzem, Stefanem Wyszyńskim, przygotowywała do pierwszej komunii Mikołaja i Barbarę; widać odpowiadała jej atmosfera Laskowych poszukiwań religijnych. Formację Lasek, i związanych z nimi ludzi, oraz mojej rodziny, zaszczepiającą w młodszym pokoleniu Grocholskich otwartość na innych i maksymalną szerokość spojrzenia, umocnił i rozwinął Jerzy Turowicz oraz redagowany przez niego „Tygodnik Powszechny”. Łączyło nas tyle wspólnych zainteresowań i znajomych, że trudno byłoby mi powiedzieć dokładnie, kiedy on i moja rodzina się poznaliśmy. Przyjaźń niewątpliwie rozwinęła się najbardziej, kiedy Turowicz przyjeżdżając do Warszawy, zatrzymywał się u mojej rodziny w dawnym pałacu Czetwertyńskich przy Krakowskim Przedmieściu.

Tu muszę wyjaśnić, że ponieważ po wojnie nie mieliśmy nic, bo nic nie zdołaliśmy uratować, wyjechaliśmy na Dolny Śląsk, gdzie rozdzielano domy poniemieckie. I tak, w latach 1946–1950 żyliśmy w Szklarskiej Porębie. Wróciliśmy, kiedy mój wuj, Stefan Czetwertyński, otrzymał od ówczesnego rektora Uniwersytetu Warszawskiego dwa mieszkania w oficynie naszego pałacu zarekwirowanego na rzecz uczelni. Tutaj właśnie Jerzy przychodził.

Piotr, mój najmłodszy brat, świetnie gotuje, więc ile razy Jerzy nas odwiedzał, zostawał na kolacji. No i były wspaniałe spotkania i rozmowy o wszystkich bieżących sprawach. Natomiast późnym wieczorem, taki utarł się miły zwyczaj, odprowadzałam go do mieszkania pani Anieli Urbanowiczowej na Nowym Świecie, gdzie nocował. Odprowadzałam go jednak ogrodami, położonymi między kamienicami – trzeba wiedzieć, którędy iść – a nie zadymioną ulicą.

Jerzy pojawiał się w Warszawie z reguły z powodu jakichś „Tygodnikowych” spraw, a nasz dom traktował jako miejsce odpoczynku i wytchnienia. Nigdy więc nie rozmawialiśmy o tym, co robił, gdzie był, o co się stara, choć tematy poruszane podczas kolacji nie były błahe.

Osobowość Jerzego była dla mnie czymś wspaniałym, jakimś spektrum. To było i jest takie rzadkie, że człowiek, który znał tylu ludzi i miał tyle na głowie, nigdy się nie spieszył. Przychodził, siadał, spokojnie rozmawiał – miał dla ludzi czas.

Ceniłam w nim przemyślaną mądrość, że nigdy nie epatował jakimś zdaniem czy sądem. Kiedyś usłyszałam anegdotę o wyjątkowej rozmowności Jerzego przy stole: siedzi przy obiedzie z żoną i córkami, które gadają jak najęte, Jerzy milczy. Po czym wstaje od stołu ze słowami: „No to żeśmy sobie porozmawiali…”. Wolał słuchać niż gadać, ale widać lubił ten „ludzki harmider”.

***

W 1969 roku, po publikacji w „Tygodniku” tekstu Jerzego Turowicza „Kryzys w Kościele”[2], prymas Wyszyński publicznie skrytykował Jerzego. Prymasowi strasznie się nie podobało użyte przez Turowicza sformułowanie o kryzysie w Kościele, po czym bodaj rok później sam Paweł VI już go używał i stawiał diagnozy dotyczące Kościoła powszechnego zbieżne z tymi, które formułował Jerzy. No, ale to było później, bezpośrednio po publikacji iskrzyło potężnie między prymasem a „Tygodnikiem”. Ponieważ znaliśmy prymasa od dziecka, wiedzieliśmy jak potrafi być zasadniczy, ale i chętny do porozumienia, dlatego chcieliśmy jakoś rozładować sytuację. Dzięki cudownemu człowiekowi, który był naszej rodziny opiekunem i wychowawcą, panu Antoniemu Marylskiemu, zaprzyjaźnionemu i z prymasem, i z Jerzym, udało się zorganizować „spotkanie wyjaśniające”.

Jerzy był bardzo chętny takiemu spotkaniu. Było to zresztą fortunne rozwiązanie, bo wielu ludzi prymasa znało, ale nie zawsze go rozumiało. Wiele jego sądów miało charakter nieprzejednany, np. że nie można mówić o kryzysie w Kościele otwarcie, bo ułatwia się zadanie komunistom prowadzącym swoją z nim wojnę, ale to nie wykluczało możliwości znalezienia kompromisu. Myślę, że z tej odmienności myślenia i perspektyw wynikały nieporozumienia prowadzące do spięć: „Tygodnik” i Jerzy mieli na uwadze przede wszystkim inteligencję, prymas całą Polskę.

Pomagałam w organizacji tego spotkania, ale w samych rozmowach rzecz jasna nie uczestniczyłam.

Brałam za to udział w innych rozmowach, kiedy w latach 80. przywiozłam do „Tygodnika” akurat przebywającego w Polsce ojca Jacquesa Loewa, dominikanina (już jako ksiądz był przez 12 lat dokerem w Marsylii – ks. Karol Wojtyła poznał go zresztą pod koniec lat 40. – założył we Fryburgu École de la Foi), którego Jerzy cenił i z którym się przyjaźnił. Nie dziwię się tej przyjaźni. Myślenie ich obu o wierze i Kościele opierało się na św. Tomaszu z Akwinu. Pierwszy pisze wręcz, że właśnie św. Tomaszowi zawdzięcza miłość do Kościoła. Jerzy też to miał – w jego przekonaniu samodzielność i niezależność poglądów nie wykluczały posłuszeństwa wobec Kościoła. Ojciec Loew dał tego dowód, gdy Pius XII w 1959 roku poprosił księży-robotników o zaprzestanie działalności, bo zanadto komunizowali – podporządkował się, bo, jak przyznawał, Kościół to Chrystus i miłość do Niego wyklucza nieposłuszeństwo. Jerzy myślał podobnie: potrafił kochać Kościół, mimo wszystkich jego przywar. To jest bardzo rzadkie, nawet u księży. Wielu brakuje zdolności tego triage – rozdzielania, że Kościół jest i święty, i grzeszny. Ale mimo to, a może właśnie dlatego, jest wart miłości.

***

Moją przyjaźń z Jerzym umocniła fascynacja tymi samymi postaciami. Poza ojcem Loewem, byli to: petite soeur Magdeleine Hutin, założycielka zgromadzenia małych sióstr Jezusa, Jacques Maritain, kard. Charles Journet, ojciec René Voillaume, Magdeleine Delbrêl (działała w najbardziej komunistycznej dzielnicy Paryża – Ivry, znajdując drogę do jej mieszkańców dzięki działalności dobroczynnej, ale prowadzonej nie ostentacyjnie. Trochę jak małe siostry i mali bracia – bez zbędnego gadania. Była na tyle przekonująca w swoich działaniach, że potem znalazła się we władzach Ivry. Założyła nawet grupę kobiet, które miały być dyspozycyjne wobec wszystkich potrzebujących jakiejkolwiek pomocy, niezależnie od tego, gdzie trzeba było jej udzielać: w Afryce czy na sąsiedniej ulicy).

Kopalnią ważnych dla mojej rodziny i Jerzego Turowicza postaci były oczywiście Laski: ks. Władysław Korniłowicz, Antoni Marylski, siostra Joanna Lösow, zajmująca się ekumenią.

Jak widać, wszyscy ci ludzie widzieli dalej i szerzej. A Jerzego najbardziej pociągało w nich głębokie życie wewnętrzne, bo podobnie jak papież Jan Paweł II czy Prymas, nie wstydził się swoich korzeni – tego, z czego wyrósł. I usilnie pracował nad wcieleniem w życie przekonania, że katolickość to jest powszechność, a nie zaściankowość. Dlatego właśnie „Tygodnik” dawał szerokie patrzenie na, przepraszam za wielkie słowa: Kościół i Polskę. Uczył nas elementarnej chrześcijańskości i przekreślał polską zaściankowość, którą ciągle się spotyka w różnych kręgach. Kiedy odmiennie niż inni reaguję, np. na projekty lustracyjne czy dekomunizacyjne, albo sprawy dotyczące stosunków chrześcijańsko-żydowskich, wiem, że odzywa się we mnie myślenie ukształtowane rodzinnie, ale i przez Jerzego oraz „Tygodnik”, które charakteryzowało się staraniem, by nie zawężać swojego myślenia wyłącznie do spraw własnego kraju, religii czy kultury.

***

Jerzy był niebywale zajęty, ale mimo to zawsze odpowiadał na listy. Bodaj w 1997 roku przysłał do mnie karteczkę z życzeniami na Boże Narodzenie: „Wprawdzie składaliśmy sobie ustnie życzenia, ale nie mogę się powstrzymać, by ci nie wysłać tej kartki. To katalońskie Boże Narodzenie. To chyba jedno z najpiękniejszych przedstawień Bożego Narodzenia, jakie znam.

Ściskam Was wszystkich bardzo serdecznie. Jerzy i Anna”.

Na karteczce znajduje się, pochodzące z Hiszpanii, XII-wieczne wyobrażenie narodzin Chrystusa. Bo na sztuce Jerzy również się znał i miał nieomylne wyczucie smaku. Ale przede wszystkim był to człowiek wewnętrznie święty – homme crochu, bratnia dusza.

Warszawa, 30 stycznia 2009 r.

ANNA GROCHOLSKA (ur. w 1931 roku w Falentach pod Warszawą) jest absolwentką Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Od uzyskania dyplomu w 1957 roku zajmuje się wyłącznie sztuką sakralną. W latach 1963–1964 przebywała na stypendium we Francji, gdzie zwiedzała katedry i kościoły romańskie, oraz uczęszczała na wykłady w paryskim Instytucie Katolickim, prowadzone m.in. przez ojca Henri de Lubaca, ojca Marie-Dominique Chenu. Przystąpiła do założonego przez ojca Jeana Daniélou OP Cercle St. Jean, który przybliżał jego członkom problematykę soborową.

Jest projektantką i wykonawczynią m.in. polichromii w drewnianym kościele w Starej Miłośnie, Drogi Krzyżowej w domu macierzystym sióstr urszulanek szarych w Pniewach i Drogi Krzyżowej w Górze Kalwarii, umiejscowionej w parku obok kościoła Wieczerzy Pańskiej księży marianów. Podejmowała się także prac konserwatorskich, m.in. pałaców w Radzyniu i Lubartowie, kościoła pokamedulskiego na warszawskich Bielanach. Mieszka w Warszawie.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego

[1]        Opis ratowania płk Remigiusza Grocholskiego „Waligóry” przez sanitariuszkę Hannę Sztark-Pstrokońską znajduje się m.in. w biografii prof. Piotra Słonimskiego, autorstwa Roberta Jarockiego, Genetyk i historia. Opowieść o Piotrze Słonimskim (Rosner & Wspólnicy, Warszawa 2003, s. 100–103).

[2]        Jerzy Turowicz, Kryzys w Kościele, „Tygodnik Powszechny” nr 1, 5 stycznia 1969, s. 1–3.