Andrzej Wielowieyski

 

Jerzego Turowicza poznałem dzięki temu, że w 1945 roku wróciłem na Uniwersytecie Jagiellońskim do studiów prawniczych. Pierwszego wykładu wysłuchałem 27 marca 1945 roku, trzy dni po ukazaniu się pierwszego numeru „Tygodnika Powszechnego”. Pismo czytałem od pierwszego numeru, razem z ciotkami, u których wtedy mieszkałem przy ulicy Orzeszkowej. To było nasze pismo.

Bezpośredni kontakt z redaktorami, w tym z naczelnym, nawiązałem przez Klub Logofagów – niezależny klub dyskusyjny założony w 1946 roku przez Andrzeja Ciechanowieckiego i skupiający szczególnych studentów, wśród których byli m.in. Tadeusz Chrzanowski, Zbyszek Marek, Andrzej Rozmarynowicz czy Zygmunt Skórzyński. Z „Tygodnika” przychodzili do nas często Antoni Gołubiew i Jacek Woźniakowski (był on też członkiem-założycielem Klubu).

Dołączyłem do klubu jako ósmy, a ostatecznie było nas góra piętnastu–szesnastu. Na cotygodniowe dyskusje zapraszaliśmy ludzi z różnorakich parafii światopoglądowych, zwykle przeciwstawnych. Bywali więc ludzie Kościoła, komuniści, Bolesław Piasecki i jego publicyści, ludowcy. Bywał i Turowicz, zapraszany ze szczególną atencją jako partner do dyskusji, jako mówca i jako przyjaciel. Dyskusje po zakończeniu formalnego spotkania były kontynuowane w kawiarniach przy winie. Wówczas jednak niewiele miałem do czynienia z Jerzym. Moim głównym formatorem stał się Gołubiew, który od 1946 roku prowadził w redakcji „Tygodnika” z dziesięciorgiem młodych ludzi – był wśród nich m.in. Jan Paweł Gawlik – seminarium publicystyczne. To był mój pierwszy poważny dziennikarski szlif.

Turowicza zapamiętałem z tamtych czasów jako człowieka otwartego, który nie podważał nauczania Kościoła, ale na pewno czuł do niego dystans. Inaczej niż ks. Jan Piwowarczyk czy Józef Marian Święcicki, jego redakcyjni koledzy o bardziej zachowawczych poglądach. Jerzy rozglądał się po świecie powojennym bystro i to w taki „poszukujący” sposób, charakterystyczny wówczas bardziej dla intelektualistów w Belgii, Francji czy w ogóle ludzi na Zachodzie, niż w Polsce. Nie przypuszczam, by wówczas, przy boku ks. Piwowarczyka i w czasach instalowania w Polsce „nowego ustroju”, otwarcie deklarował poglądy socjaldemokratyczne czy centrolewicowe, jak to robił podczas dyskusji w warszawskim KIK-u w latach 80. Niemniej już w latach 40., choćby obserwując różnice między „Tygodnikiem Powszechnym” a „Tygodnikiem Warszawskim”, który miał charakter bardziej narodowy i pojmował katolicyzm w tradycyjny sposób, widać było, że „Powszechny” ma bardziej prospołeczne sympatie. Bliski mu był choćby komunitaryzme, o którym pisał Emmanul Mounier.

W 1947 roku skończyłem studia i wyjechałem do Warszawy. Kontakt się urwał, choć oczywiście czytałem nadal „Tygodnik” i wychodzący od 1946 roku miesięcznik „Znak”. Natomiast tradycje Logofagów, bez większego sukcesu, próbowaliśmy podejmować w Warszawie z Pawłem Czartoryskim, Janem Konopką i Karolem Weissem.

***

Wydaje mi się, ale nie jestem tego pewien, że spotykałem Turowicza podczas dyskusji w Klubie Krzywego Koła rok-półtora przed Październikiem. Z czasu „odwilży” pamiętam natomiast gorączkowe narady w mieszkaniu Jerzego Zawieyskiego, w których uczestniczył także Jerzy, dotyczące powołania koła posłów Znak. Potem wzajemne telegramy i wezwania, nerwowe telefony Zawieyskiego do Turowicza, wykonywane z mieszkania jednego z przyjaciół, bo Zawiey nie posiadał jeszcze telefonu. Od kiedy, około roku 1960, wszedłem do zarządu warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, kontakt z Jerzym miałem stały.

Tu muszę opowiedzieć o środowiskowych różnicach między „Tygodnikiem” i „Znakiem” a „Więzią”, trochę snobistyczno-intelektualnych, a nawet regionalnych. W Warszawie dominowali młodzi: frondyści z PAX-u, wzmocnieni grupami młodych z różnych środowisk: z KUL-u, Sodalicji Mariańskiej, duszpasterstw akademickich. Kraków zaś miał takie postacie jak: Hanna Malewska, Jerzy Turowicz, Stefan Wilkanowicz, Jacek Woźniakowski. Współzawodnictwo było wyraźne, stanowiska i środowiska ucierały się.

Dwie sprawy z lat istnienia i działalności środowiska trzeba przypomnieć ze szczegółami.

Pierwsza dotyczyła kwestii: kto rządzi? Jerzy Zawieyski był zaprzyjaźniony ze wszystkimi. Należał do zespołów „Tygodnika” i „Znaku”, był szefem warszawskiego KIK-u, no i posłem z ramienia koła posłów Znak. Choć zawiązana unia personalna zapewniała spójność środowiska, dylematy i tak się pojawiały, o ambicjach osobistych nie wspominając. Od początku lat 60. szczególnie aktywna była na tym polu grupa Janusza Zabłockiego – próbowali oni usamodzielnić środowisko warszawskie, to znaczy odseparować od „Tygodnika” i Turowicza. Różnice między nimi: Turowiczem a Zabłockim były ewidentne, ale nie można ich sprowadzić do takich interpretacji, jakie rozpowszechnia w mediach Jan Żaryn, historyk z IPN-u, że Zabłocki wspierał prymasa Stefana Wyszyńskiego i rozumiał go, a Turowicza kardynał krytykował i nie darzył zaufaniem. Zapewniam, że wielu z nas było przez prymasa krytykowanych, a zrozumienie i zaufanie i tak przetrwało.

Największa awantura z prymasem wybuchła o „Opinię”[1] – memoriał skierowany do kół watykańskich i postulujący rychłe, mimo zastrzeżeń polskiego episkopatu, nawiązanie stosunków dyplomatycznych między PRL-em a Stolicą Apostolską. Stanisław Stomma, który zredagował „Opinię”, dał ją do przeczytania inż. Janowi Tokarskiemu, katolickiemu publicyście z Londynu, który był podobno święcie przekonany, że chodzi nam o nagłośnienie sprawy. „Opinia” znalazła się też na biurku bodaj Sekretarza Stanu w Watykanie.

Prymas dowiedział się o istnieniu „Opinii” jesienią 1963 roku, kiedy był w Rzymie. Wybuchła piekielna awantura! Tyle, że prymas dał upust swojemu gniewowi nie przed Stommą czy Turowiczem, faktycznymi liderami środowiska, ale przed Tadeuszem Myślikiem i Januszem Zabłockim. Kilka dni później nasi koledzy byli już w Warszawie, i przyszli na spotkanie, jakie odbywało się w bibliotece KIK-u przy Kopernika. Na sali było góra 30 osób. Zabłocki z olimpijskim spokojem klarował racje prymasa, referował jego druzgocące opinie na temat posłów koła Znak i redaktorów „Tygodnika”. Myślik dorzucił, choć był członkiem redakcji „Tygodnika”, że według prymasa „Opinia” jest wynikiem spisku Tygodnikowo-Znakowego. Potem wytoczono potężny zarzut zdrady polskiego Kościoła i prymasa nie tyle wyłącznie przez Stommę, co cały ruch Znakowy, a przede wszystkim przez „Tygodnik Powszechny”.

Panowie nie musieli niczego od siebie dodawać. Wystarczyło, że zreferowali to, co mówił kardynał, by zrobiło to wystarczająco złe wrażenie co najmniej lekkomyślności Stommy, który pokazuje dokument komu nie trzeba, a może go nawet gubi (bo i takie sugestie się pojawiły). Zabłocki nie krył jednak satysfakcji, że może przyłożyć krakowiakom, ale i Mazowieckiemu (konflikt w „Więzi” o przywództwo też już był zaawansowany: czy miesięcznik ma mieć charakter bardziej liberalno-demokratyczny czy narodowo-patriotyczny).

Znaczna część uczestników, byli wśród nich młodzi działacze, była przerażona sposobem przedstawienia sprawy przez Zabłockiego i Myślika. Uznaliśmy to za wielkie świństwo, bo nawet jeśli cała sprawa przybrała niefortunny obrót, nikomu nie można było zarzucić działania w złej wierze. Nasza część „Więzi” wierzyła Mazowieckiemu, Klubowcy wierzyli Stommie, Turowiczowi, Zawieyskiemu, a nie oskarżeniom Myślika i Zabłockiego, że nasi liderzy nie są warci zaufania, donoszą na prymasa do Watykanu, atakując milczkiem jego i polski episkopat.

Po tym zdarzeniu nasze stosunki z kardynałem popsuły się na kilka miesięcy, m.in. prymas odwołał już umówione z nami spotkanie – jedno z tych, jakie systematycznie z nim odbywaliśmy co jakiś czas. Prymas był jednak większy od swoich irytacji czy słabości. Był człowiekiem dostatecznie mądrym i znającym ludzi, bo mimo, iż awantura była wielka, a słowa padały mocne – o zdradzie, świadomym osłabianiu Kościoła czy politycznych profitach dla własnej grupy – nie sądzę, by prymas formułował te oskarżenia osobiście wobec Mazowieckiego, Stommy czy Turowicza. Najwyżej mógł ich oskarżać o małoduszność. Już po paru miesiącach, wiosną 1964 roku, stosunki były ułożone i doszło do spotkania posłów koła Znak z prymasem.

Sprawa „Opinii” jest istotna, bo w dużym stopniu dotyczy Turowicza. Po pierwsze dlatego, że był liderem środowiska, jego autorytet był przeważający nawet wobec takich postaci, jak Mazowiecki, Stomma czy Andrzej Święcicki, więc na nim siłą rzeczy spoczywała odpowiedzialność. Po drugie, nawet jeśli Turowicz nie znał treści „Opinii” ani nie brał udziału w jej redagowaniu, podzielał zawarte tam stanowisko i diagnozę. Ja też uważałem ją za trafną: zagrożenie Kościoła było wówczas duże, bo Władysław Gomułka, pierwszy sekretarz KC PZPR, miał szczerą ochotę uwięzić prymasa po raz drugi przerażony dynamizmem jego działalności (a gdzie tam jeszcze było do obchodów milenijnych!). Pojednawcze rozmowy prymasa z Gomułką (przynajmniej dwie takie duże rozmowy były), organizowane przez Zawieyskiego, nie dawały rezultatów i dać nie mogły. Gomułka chciał Kościoła bezczynnego, a prymas ani myślał rejterować z udziału w życiu publicznym.

***

Mimo wyjaśnienia sprawy i załagodzenia sporów, pozostali z nami tak Myślik, jak Zabłocki, choć jego konflikt ze środowiskiem wcale przez to nie zniknął. Kraków nie zawsze rozumiał te nasze spory, choć Turowicz czy Stefan Wilkanowicz dobrze się orientowali w wewnętrznych różnicach ideologicznych. I tak jednak nie udało się uniknąć strat. Dwie osoby, dość różne od siebie: Feliks Sawicki, współzałożyciel warszawskiego KIK-u i animator jego młodzieżowej Sekcji Kultury, oraz Halina Bortnowska ze „Znaku”, odsunęli się od Klubu z powodu „idiotycznego sporu personalnego”, jak odbierali nasze swary z Zabłockim. „Tygodnik” zajął wówczas postawę wyczekującą. Natomiast przed wyborami do Sejmu w marcu 1972 roku, kiedy trzeba było przedstawić nowych kandydatów na posłów (m.in. nie wchodziła już w grę osoba Mazowieckiego ze względu na jego ostre protesty podczas wydarzeń marcowych w 1968 roku), zaproponowano Wacława Auleytnera, którego myśmy w KIK-u już na posła nie chcieli.

Spory z Zabłockim i jego grupą różnie mogły się skończyć. Od przełomu lat 60. i 70. narastał bowiem konflikt w środowisku Klubów Inteligencji Katolickiej i koła posłów Znak. Część działaczy – w tym nasi posłowie: Auleytner, Konstanty Łubieński i właśnie Zabłocki – uważała, że należy być bardziej uległym wobec władz, bo to może dać szersze możliwości działania. Władze takiemu manewrowi byłyby bardzo przychylne, choćby dlatego, że łatwiej by im było wówczas usunąć spośród Znakowych posłów osoby jej niewygodne.

Zadecydowała o losach naszego ruchu jedna kolejka na Kasprowy Wierch, w jakiej się znalazłem w roku 1963 bądź 1964. Jechałem ze starym ks. prof. Piotrem Chojnackim z ATK i opowiadałem mu podczas dwóch kursów kolejki o dyskusjach w „Więzi” czy KIK-u z intelektualistami marksistowskimi na temat praw człowieka. Kilka tygodni później na Szpitalnej w Warszawie spotkałem młodego człowieka w koszulce polo, który podziękował mi za te rozmowy. Razem z grupą duszpasterską z Żoliborza był w tej kolejce na Kasprowy, przysłuchiwali się naszej rozmowie i mieli temat do dyskusji na parę wieczorów. Tym młodym człowiekim był ks. Józef Smoliński – przystał do KIK-u i założył klub żeglarski, który dziś nosi imię „Santa Maria”. W wyniku tego pojawiło się na Kopernika kilkudziesięcioro młodych ludzi, którzy począwszy od lat 1966–1967 co roku uczestniczyli w rejsach na Mazurach. Z tego towarzystwa przyjęliśmy później część osób na członków zwyczajnych warszawskiego KIK-u. To oni właśnie przeważyli i obronili tożsamość Klubu, gdy Zabłocki rozpoczął walkę o jego przejęcie.

Przed walnym zebraniem Klubu, na którym wszystko się rozstrzygnęło, dowiedzieliśmy się z Bohdanem Cywińskim nieoczekiwanie, że na zebraniu zarządu Klubu planowany jest mały „zamach stanu” polegający na przyjęciu trzydziestu nowych członków zwyczajnych. Niewątpliwie, gdyby do tego doszło, zmieniliby oni układ równowagi środowiskowej, bo byli to kandydaci rekomendowani przez Hankę Przeciszewską, Auleytnera i Zabłockiego.

Wytrwale szukałem sojuszników. Rankiem w dzień głosowania poszedłem do Krzysztofa Morawskiego, przedsiębiorcy, admiratora „Tygodnika”, pochodzącego ze znanej rodziny ziemiańsko-profesorskiej, brata Zofii Morawskiej, która przez klikadziesiąt lat zajmowała się finansami Zakładu dla Ociemniałych w Laskach. Wygłosiłem do niego płomienną mowę, że trzeba bronić substancji ideowej Klubu, naszej niezależności itd. Odwoływałem się nawet do jego oficerskiego honoru. Patrzył na mnie jak na wariata. Przed samym zebraniem zarządu zawołał mnie jednak, straszliwie przejęty: „Klub jest w niebezpieczeństwie! Jeśli się przeciwstawimy Auleytnerowi i Zabłockiemu władze mogą uderzyć i nas zniszczyć. Rozmawiałem o tym ze starymi przyjaciółmi i powiedzieli mi: »jest niebezpiecznie, ale tak się nie robi«! Dlatego was poprę!”.

Podczas głosowania zarząd podzielił się idealnie sześć na sześć. Prezes Klubu, Konstanty Łubieński, głosował za przyjęciem nowej grupy kandydatów, a przyjęte jest uważać, że głos prezesa w przypadku równej liczby rozstrzyga. Łubieński ocenił jednak, że sprawa jest zbyt poważna i sporna, bo zebrani byli wyraźnie podzieleni, by tak sprawę zakończyć. Z racji pata nowych osób nie przyjęto. Jestem pewny, że dzięki temu nie udało się Zabłockiemu przejąć warszawskiego KIK-u.

***

Oczywiście, że były spory z prymasem, ale chyba nie przeżywaliśmy ich tak mocno, jak teraz próbują to przedstawiać niektórzy historycy.

Jak mogło ich nie być, jeśli Turowicz pozwalał sobie na rozważania o słabościach Kościoła, pisząc w 1969 roku tekst „Kryzys w Kościele”, a Wielowieyski organizował dyskusję o księżach. Zdaniem prymasa, w obliczu walki z komunistami „dłubanie” w słabościach czy dylematach księży jest dawaniem kart do ręki wrogom Kościoła. Kontratak prymasa nigdy jednak nie był zbyt zdecydowany i jestem przekonany, że prymas uważał pisanie przez Turowicza o kryzysie w Kościele czy dyskusje Więziowców o walorach i problemach duchowieństwa za ważne. Kard. Wyszyński miał zresztą temperament publicysty: wchodził w polemikę, dawał odpór, dlatego tak silnie reagował i dlatego bywały kontrowersje.

Sytuacja zupełnie się wyklarowała w czasie kryzysu konstytucyjnego w 1976 roku, kiedy przedstawiciele naszego ruchu pod przewodnictwem Turowicza sprzeciwili się antydemokratycznym poprawkom PZPR, przy pełnym poparciu prymasa. Zaś w 1980 roku w czasie wielkiego strajku kardynał powołał własny zespół awaryjny do ewentualnych negocjacji w przypadku załamania się rozmów w gdańskiej stoczni, w składzie: Romuald Kukołowicz, Święcicki, Wielowieyski.

Zarząd warszawskiego KIK-u chodził do prymasa raz w roku, zwykle po wyborze nowego zarządu, czyli między grudniem a kwietniem, na całodzienną „nasiadówkę”. Mówiło się o wszystkim, np. przedstawialiśmy mu trudności z księżmi w parafiach, spory z biskupami. Prymas się śmiał i mówił: „E tam, co wy się tak bardzo przejmujecie, gdybyście wiedzieli, jacy ci księża byli przed wojną!”. Prymas komentował nasze zamierzenia, zgłaszał dezyderaty bądź sugestie. Czasami nas ochrzaniał. Przyczyny bywały poważne, jak np. wówczas, kiedy poszliśmy do prymasa bronić naszych posłów, m.in. Łubieńskiego, którzy wypowiadali się o liście biskupów polskich do niemieckich „Wybaczamy i prosimy o wybaczenie” z 1965 roku nieco krytycznie. Prymas wziął krytykę do siebie i mocno go ona zirytowała. Mało tego: na zebraniu Ogólnopolskiego Komitetu Frontu Jedności Narodu bardzo pojednawczą mowę w obronie listu wygłosił Turowicz, przedstawiając dobrą wolę biskupów. Prymas uważał, że należało powiedzieć ostrzej.

Bywało też i tak, że przyczyną rozsierdzenia prymasa były donosy, który w mniejszym bądź większym stopniu był przez niego sprawdzane. Ale najważniejsze, że prymas nas rozumiał oraz popierał i pobudzał zaangażowanie naszych Klubów we współpracę z duszpasterstwami akademickimi i rodzinnymi. Wspólnie organizowaliśmy spotkania, prelekcje, w latach 80. Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej i Jerzy wszędzie tam bywał na prawach największego autorytetu. Rozpoczynał, wygłaszał mowy – cieszył się zasłużonymi względami.

Wracając do prymasa: bywał on też wobec nas dobrotliwy. Kiedyś w Rzymie, w Seminarium Polskim na Awentynie, staliśmy w ogonku dość wcześnie rano, czekając na rozmowę z kardynałem. Nagle otwierają się drzwi i z pokoju wychodzi ksiądz prymas, niezwykle ubawiony i roześmiany, obejmując ramieniem skonfundowanego Jerzego Turowicza. Okazało się, że w czasie dość długiego wywodu prymasa Turowicz, jak zwykle wyczerpany uganianiem się po Rzymie i rozlicznymi obowiązkami, opierając głowę na łokciu, starał się słuchać prymasa. W pewnym momencie jednak po prostu się zdrzemnął i osunął na fotelu. Zupełnie nie zirytowany prymas pomógł mu wstać. Bardzo dobrze to rozumiem! Prymas potrafił bowiem mówić długo i mogło to być męczące (jego publiczne wystąpienia z reguły trwały godzinę albo i półtorej). Nie sądzę, by to zdarzenie popsuło ich relacje.

***

Spotkania środowisk młodzieżowych w Pewli były organizowane także pod moją opieką, ale nie angażowałem się w to zbytnio, bo dom należał do kurii krakowskiej i KIK-u w Krakowie. Oczywiście bywałem tam na niektórych spotkaniach, m.in. gdy do Pewli zaproszono tzw. komandosów. Tam też chyba Sewek Blumsztajn odczytał na którymś spotkaniu naszej sekcji studenckiej wezwanie Jacka Kuronia: „Nie palcie komitetów, twórzcie własne”.

Z kolei spotkania w Ożarowie, w dworku Anieli Urbanowiczowej, odbywały się raz na pół roku i to tylko przez parę lat, przede wszystkim między 1962 a 1968 rokiem. Prym wodził tam Zawieyski, faktycznie zapraszając ludzi po uważaniu: posłów koła Znak, trzech ludzi z „Tygodnika” (Turowicz, Wilkanowicz, Woźniakowski). Skład nie był stały.

Spotkania służyły integracji środowiskowej, wzajemnemu kontaktowi i zrozumieniu, tym bardziej że posłowie nie byli bezpośrednimi reprezentantami Klubów i redakcji, ale pracowali na swoje konto. Zależało im więc na kontakcie ze środowiskiem. W momentach kryzysów (sprawa „Opinii”, konflikty milenijne, wydarzenia roku ’68, sprawy moczarowskie, fronda Zabłockiego) takie miejsce porozumiewania się między posłami a środowiskiem było potrzebne. Po 1974 roku spotkań w Ożarowie już chyba nie organizowano.

***

Byłem o młodszy od Jerzego o pół pokolenia. Do lat 60. zwracaliśmy się do siebie per „panie redaktorze” albo „panie kolego”. Od czasu trzeciego Kongresu Apostolatu Świeckich, który odbył się w Rzymie zaraz po Soborze, byliśmy na ty. To był trzeci i jak do tej pory ostatni Kongres. Opierał się na pomyśle powstałym na Zachodzie, by przekształcać instytucję Kościoła w demokrację stylu anglosaskiego (popierał to bardzo gorąco m.in. prof. Stefan Swieżawski). Polska delegacja liczyła ze 30 osób, ale jej naturalnym szefem był, oczywiście, Turowicz, mimo że byli tam przedstawiciele kurii, dawnej Akcji Katolickiej, Sodalicji Mariańskiej i, oczywiście, najliczniej reprezentowanego ruchu Znakowego.

Nie przypominam sobie żadnego nieporozumienia z Turowiczem ani sytuacji przekonywania go, tłumaczenia czy rozgrywania się z nim. Graliśmy w jednej drużynie, po prostu. Był najbliższym partnerem, kolegą, przed którym nie ma się tajemnic.

Gdy tworzyliśmy po latach Unię Demokratyczną, Jerzemu światopoglądowo było chyba bliżej do Jacka Kuronia niż do mnie: on deklarował się jako umiarkowany socjaldemokrata, dla którego ludzie w grze społecznej mają podstawowe znaczenie, ja gorąco popierałem plan Balcerowicza, uważając, że najważniejsza jest skuteczna walka z kryzysem. Te różnice nie rzutowały jednak na wzajemną przyjaźń i szacunek.

Turowicz przez lata pełnił rolę osoby rozsadzającej idee i mediatora w drażliwych sytuacjach. W sporach politycznych czy wewnątrzśrodowiskowych rozjemcą bywał też Zawieyski (mediował z prymasem, niektórymi biskupami, między Zabłockim a „Tygodnikiem”), ale on nie był przywódcą ideowym, raczej autorytetem środowiska. Natomiast Turowicz był inspiratorem myśli tak religijnej, jak społecznej, człowiekiem dialogu i ekumenizmu, kontaktu z Zachodem, przekazicielem tamtych doświadczeń i nadziei, reprezentantem ideowym naszego myślenia o Kościele.

W jego rzymskiej „kwaterze”, czyli w domu Wandy Gawrońskiej, lub gdzieś w rejonie synagogi, nad Tybrem, odbywały się różne spotkania. Tam poznałem brata Rogera Schütza, założyciela wspólnoty w Taizé. Debatowaliśmy o tym, co jest najgroźniejsze dla wspólnot: otóż jeżeli tworzymy wspólnotę duchową, religijną czy społeczną, szczególnie ważną rzeczą jest tworzenie mechanizów zabezpieczających ją przed zamykaniem się, co jest naturalną skłonnością każdej wspólnoty. Pamiętam to do dziś.

Warto na koniec przypomnieć, że tzw. wojna na górze, w której Lech Wałęsa dokonał rozbicia ruchu Komitetów Obywatelskich w 1990 roku, bo mu przeszkadzały w walce o prezydenturę, rozpoczęła się publicznie od zaatakowania właśnie osoby Jerzego Turowicza. To nie był przypadek. Redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego” uosabiał bowiem jedność ideową ruchu.

Warszawa, 17 lutego 2010 r.

ANDRZEJ WIELOWIEYSKI (ur. w 1927 roku w Warszawie) jest z wykształcenia prawnikiem i ekonomistą. Po studiach pracował w Ministerstwie Finansów, w latach 1952–1955 w Dyrekcji Budowy Osiedli Robotniczych, a następnie do 1961 roku w Miejskiej Komisji Planowania Gospodarczego w Warszawie.

W latach 1961–1978 był redaktorem miesięcznika „Więź”, w latach 1972–1980 i 1984–1989 sekretarzem KIK w Warszawie. Był doradcą MKS w sierpniu ‘80 roku, później kierownikiem Ośrodka Prac Społeczno-Zawodowych KK NSZZ „Solidarność”. Jako działacz KIK był pośrednikiem w rozmowach między władzą a opozycją w 1988 roku. Współtworzył Komitet Obywatelski oraz przygotowywał i uczestniczył w obradach Okrągłego Stołu. Jako wicemarszałek organizował pracę Senatu, był posłem z ramienia Unii Demokratycznej i Unii Wolności, w latach 2001–2005 znowu senatorem. W 1993 roku pełnił funkcję wiceprzewodniczącego Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy; po śmierci Bronisława Geremka w 2008 roku był przez rok europosłem. Jest przewodniczącym Stowarzyszenia Gmin „Metropolia Warszawa”.

Uznany publicysta, związany przede wszystkim z miesięcznikiem „Więź”, zajmujący się zagadnieniami Kościoła i wiary, ale także katolickiej etyki seksualnej (autor książki Przed nami małżeństwo, Znak, Kraków 1972) oraz rewolucji cywilizacyjnej (Przed  trzecim przyspieszeniem, Znak, Kraków 1968). Wydał także m.in. Tajemnice i niespodzianki historii (Biblioteka „Więzi”, Warszawa 2004) oraz książkę wspomnieniową Losowi na przekór (Agora, Warszawa 2015). Mieszka w Falenicy pod Warszawą.

Wysłuchała i napisała: Anna Mateja

© Copyright by Fundacja Tygodnika Powszechnego

[1]        Patrz też: Jacek Żakowski, Trzy ćwiartki wieku. Rozmowy z Jerzym Turowiczem, Znak, Kraków 1990, s. 132–134.