ks. Mieczysław Maliński

W drugiej połowie lat 50. Anna i Jerzy Turowiczowie znaleźli się na mszy, jaką odprawiałem w kaplicy zdrojowej w Rabce. Kiedy już znaliśmy się osobiście, pani Anna przyznała mi się, że po mszy, lekko zaszokowana i sposobem jej odprawiania, i jednominutową homilią, zapytała Jerzego: „Co to było?”. On odpowiedział: „Maliński”.

„Tygodnik” czytałem od momentu jego pojawienia się. W drugiej połowie lat 40., gdy byłem jeszcze w seminarium, chciałem pójść na staż do redakcji przy Wiślnej i o mało nie wyleciałem za to z seminarium. Mimo, że wydawcą pisma była Kuria Książęco-Metropolitalna w Krakowie, powiedziano mi wprost: „Mieciu, ty się zastanów: chcesz być księdzem, czy dziennikarzem?”. Zdaniem moich seminaryjnych przełożonych tego nie dawało się pogodzić, a ks. Jan Piwowarczyk, redaktor z wieloletnim stażem, widać nie był dla nich przykładem na to, że takie połączenie jest jednak możliwe.

Dowiedz się więcej

Elżbieta Łubieńska

Drogi mojej rodziny i „Tygodnika Powszechnego”, a więc i Jerzego Turowicza, przecięły się w 1945 roku za sprawą siostry mamy, a mojej cioci, Marii Czapskiej[1], która przez kilka pierwszych miesięcy istnienia pisma była jego autorką i sekretarką. To dzięki niej dowiedziliśmy się, że istnieje taka osoba i takie pismo.

Maria, jak mi się wydaje, znalazła pracę w „Tygodniku” polecona przez Hannę Malewską, z którą się przyjaźniła. Jej praca w pierwszym zespole pisma trwała jednak krótko. W grudniu 1945 roku, dzięki pomocy człowieka o przezwisku „Biały”, który zajmował się przewożeniem ludzi przez tzw. zieloną granicę (sporo to kosztowało i było dosyć podejrzane, bo nie miał wpadek; być może opłacał się władzom, by te go nie zatrzymywały), ciocia Marynia wyjechała do Paryża, by spotkać się z bratem, wujem Józiem Czapskim. Byli ze sobą bardzo związani, a czasy zapowiadały się na tyle nieciekawie, że widać nie chcieli ryzykować dłuższej rozłąki niż sześć lat, jakie z racji wojny przeżyli z dala od siebie.

Dowiedz się więcej

Nawojka Cieślińska-Lobkowicz

Jerzego Turowicza poznałam osobiście w okresie stanu wojennego (albo tuż po jego zniesieniu); w czasie specyficznym, także dlatego, że zbliżał ludzi różnych generacji i środowisk.

Byłam wtedy bez pracy, po tym jak wyrzucono mnie po 13 grudnia 1981 roku z pisma „Sztuka”, wręczając zakaz zatrudniania w wydawnictwach państwowego monopolisty Prasa–Książka–Ruch. W podziemnym „Tygodniku Mazowsze” wraz z Piotrkiem Pacewiczem prowadziłam archiwum gazety, nazwane Archiwum Czarnego Kruka. Kilka razy w tygodniu odbierałam materiały, jakie spływały z całej Polski do redakcji „TM”. Potem, wraz z Wojtkiem Cesarskim, z którym wcześniej robiłam zawieszone pismo „Sztuka”, oraz Anią i Zbyszkiem Morawskimi, porządkowaliśmy te materiały i katalogowaliśmy; opracowywaliśmy też różne kwerendy i analizy na prośbę redakcji „TM” i podziemnych władz Solidarności regionu Mazowsze.

Dowiedz się więcej

Janina Kraupe-Świderska

Poznałam Jerzego Turowicza podczas prób do okupacyjnego przedstawienia „Balladyny” w reżyserii Tadeusza Kantora.

Jerzy zagrał księcia Kirkora. Ja – Goplanę, ale – schowaną za łukiem stojącym na scenie (to był mój strój!) – nikt mnie nie widział; głos był zniekształcony – miał być przecież głosem bóstwa, a nie moim – mówiłam bowiem przez tubę do miednicy. Przemawiałam do Tadzia Brzozowskiego (malarza)[1], który w spektaklu był Grabcem. Ewa Siedlecka (graficzka) została matką Aliny i Balladyny. W postać Aliny wcieliła się Krystyna Zwolińska (historyk sztuki, wykładowca w łódzkiej szkole filmowej). Lila Krasicka (pianistka, aktorka teatru „Cricot 2”) była Balladyną. Marcin Wenzel (scenograf) – grał Filona; Pustelnika – Henryk Jasiecki, Chochlika – Anna Chwalibożanka, a Skierkę – Marta Stebnicka (aktorka, reżyserka teatralna).

Dowiedz się więcej

Anna Krasnowolska

Moja mama, Danuta z Wolskich Szczepańska (1924–2006), i jej brat Juliusz (1926–2001) jako dzieci i nastolatki mieszkali w Goszycach, majątku swojej ciotki – Zofii z Zawiszów Gąsiorowskiej-Kernowej (jej matka, Maria Zawiszyna, i dziadek mamy, Wacław Wolski, byli rodzeństwem). Zofia Kernowa zaprosiła do siebie moich dziadków, Juliusza i Stefanię Wolskich, gdy po ślubie, na skutek konfliktu rodzinnego, nie mieli gdzie się podziać i bardzo wiele im pomogła. Po przedwczesnej śmierci dziadka, w 1926 roku, babcia Stefania z dziećmi mieszkała w budynku szkolnym w Goszycach, a pod koniec życia, ciężko chora, w goszyckim dworze. Po jej śmierci we wrześniu 1939 roku moja mama i wuj znaleźli się pod opieką cioci Kernowej, którą dzieci z mojego pokolenia nazywały Babciozią (gdy byłam dzieckiem, zastępowała nam brakującą babcię ze strony mamy).

Dowiedz się więcej

Jadwiga i Stanisław Kracikowie

Jadwiga: Miałam kilkanaście lat, gdy zaczęłam czytać w „Tygodniku Powszechnym” teksty Kisiela i pani Józefy Hennelowej. Gdy kończyłam pierwszy fakultet, historię (potem studiowałam jeszcze socjologię), poznałam ks. Adama Bonieckiego, który na przełomie lat 60. i 70. zapraszał studentów z duszpasterstwa akademickiego, jakie prowadził przy Kolegiacie św. Anny, na niedzielne posiadówy do siebie. Dyskutowaliśmy, czytaliśmy (np. pisma św. Tomasza z Akwinu, ale w ramach rozrywki intelektualnej także „Rekreacje Mikołajka”), jedliśmy chleb z żółtym serem.

Spotkania odbywały się w mieszkaniu państwa Turowiczów przy ulicy Lenartowicza, od których Adam wynajmował pokój. Pokój był zaraz na prawo od wejścia, po lewej była kuchnia – to był cały obszar zajmowany przez gości Adama.

Dowiedz się więcej

Maciej Kozłowski

We wczesnych latach 60. żył jeszcze stangret mojego ojca, pan Malik. Panowie byli w tym samym wieku, przyjaźnili się. Posiadałem wówczas mały samochód i pan Malik zaproponował, żebyśmy pojeździli po najbliższej okolicy wokół Luborzycy, majątku mojej rodziny, który został nam odebrany w 1945 roku na mocy dekretu o reformie rolnej. Chciał mi pokazać parę miejsc. W trakcie przejażdżki opowiadał: a tu pana ojciec spadł z konia, tu się wydarzyło to, a tam co innego. Po czym pokazał drewnianą kaplicę w Wilkowie z komentarzem: „tu panienka z Goszyc brała ślub z takim jakimś z Krakowa”. Miał na myśli Jerzego Turowicza, który w drewnianej kaplicy pw. św. Otylii w Wilkowie, w listopadzie 1938 roku, wziął ślub z Anną Gąsiorowską, dziedziczką majątku w niedalekich Goszycach. Zdaniem pana Malika, panienka z Goszyc to była partia, więc jej ślub z Turowiczem, potomkiem mieszczańskiej rodziny z Krakowa, musiał uznać – przypuszczam, że podobnie jak wielu dookolnych ludzi – za mezalians.

Dowiedz się więcej

Krzysztof Kozłowski

Jerzy Turowicz uważał, że istnieje coś takiego, jak autorytet i było to pojęcie dla niego ważne. W swoim piśmie drukował więc tylko tych autorów, których osobiście szanował. W pierwszych latach istnienia „Tygodnika Powszechnego” – ale też po wznowieniu w 1956 roku – autorem w nim pożądanym była profesura, nie tylko krakowska. (Razem z Jerzym odwiedzałem profesora Adama Krzyżanowskiego, który wydawał mi się strasznie wiekowy, bo opowiedział nam podczas jednego ze spotkań, że nie powołano go do wojska austriackiego, ponieważ był za stary…). Niektórych redaktorów nawet drażniła ta „profesorskość” pisma, uważaliśmy, że respekt Turowicza wobec uczonych jest jakby nieco za duży. Tym bardziej że z uczonymi, jako autorami, postępować trzeba było ostrożnie; gruntowne poprawki raczej nie wchodziły w grę, nawet jeżeli tekst ewidentnie tego wymagał.

Dowiedz się więcej

Jerzy Kłoczowski

„Tygodnik Powszechny” był ważnym miejscem i środowiskiem od 1945 roku. Od początku byliśmy świadomi, że to jest coś zupełnie innego, niż formująca się w tym samym czasie, wokół tygodnika „Dziś i Jutro” Bolesława Piaseckiego, grupa katolików świeckich, z której później powstało Stowarzyszenie PAX. Przypominam o tym nie bez powodu, bo po wojnie – kiedy pomieszanie umysłów było spore, a obieg informacji ograniczony i cenzurowany – nie dla wszystkich te odmienności były widoczne. Dla nas, powstańców warszawskich, sytuacja była bardziej klarowana.

Dowiedz się więcej

Uta Kalinowska

Dom na Lenartowicza to był dla mnie osobny świat – wyspa wolności w szarej, gomułkowskiej Polsce, której zresztą, właśnie za sprawą „oazy na Lenartowicza”, nie za dobrze dziś pamiętam. Może w kraju było siermiężnie, ale mnie zostało w pamięci co innego: pan Jerzy przy biurku, któremu pani Anna podaje po popołudniowej drzemce mocną kawę; „mała czarna” z weluru uszyta na mój pierwszy bal, zorganizowany na zamku w Pieskowej Skale przez Piwnicę pod Baranami, na który poszłam z panem Jerzym; słoiczek poziomek, który pani Anna przyniosła mi z listem do szpitala, gdy urodziłam córkę.

Dowiedz się więcej